Tego było mi trzeba a raczej tego trzeba było NAM trzeba, bo właśnie we trójkę wybraliśmy się na pierwszy historyczny (dobrze, że nie histeryczny) obóz „runpassion.pl team„ do Szklarskiej Poręby. Długo by pisać o tym, jak wszystko szło pod górę z wyjazdem ile było zwrotów sytuacji i ile przeszkód, ale to jest chyba w tym wszystkim najlepsze, że im ciężej tym finał jest lepszy. Tak było i tym razem. Grześ prawie spóźniłby się na aeroplan, gdyż po północy przypomniał sobie, że za kilka godzin ma lot… Krzyś… Krzyś jak to Krzyś… też miał swoje za uszami, ale pomińmy ten temat a ja…? Ja jak zawsze się rozsypałem i mój stan fizyczny poleciał po równi pochyłej w dół. Wrócił wkurzający nerwoból w prawej czwórce a jak to jest biegać bez czucia w głównym napędowym mięśniu, tego mówić głośno nie mówię… ale w końcu się udało. Grześ wylądował, Krzyś się ogarnął a ja jakoś stanąłem na cztery łapy. Tak miało być i w rytm coveru Bohse Onkelz ruszyliśmy na trasę…
Kto ma mocne nerwy może posłuchać, kto nie, niech lepiej puści sobie coś różowego, grzecznego i bardziej melodyjnego, ale właśnie w takiej muzyce zaklęte jest sedno i podejście do życia… No może w większej większości. To tak jednak na marginesie. W każdym razie TRZY ZŁE WUJKI WYRUSZYŁY NA WCZASY! Oi!
Obóz miał składać się z pięciu jednostek, z których każda miała swoją epicką i jakże oddającą sedno i klimat nazwę. Aha, wracając do podróży, to oczywiście niecałe 40 km za Gdańskiem bryka Krzysia walnęła focha i zaniemogła. Było to spowodowane muzyką, jaką Krzyś z Grzesiem zaczęli słuchać, więc trzeba było zawrócić i odwiedzić mechanika w Pruszczu Gdańskim, który stwierdził jasno – można jechać, ale nie przekraczać 3 000 RPM. Jak żyć? 3 000 RPM na autostradzie? Ech… Ruszyliśmy…
…podróż mijała błogo. Z głośników leciał Weselny Pyton, hymn wyjazdu, pomieszany ze wstawkami Amon Amarth, Zenka Martyniuka i innych dziwolągów, których nazw nie potrafię wymówić. W nienaruszonym stanie dojechaliśmy na miejsce i zamelinowaliśmy się w naszym apartamencie. Czas gonił, więc trzeba było się spinać i cisnąć na trening. Pierwotnie tego dnia mieliśmy zaplanowane 14 km luźnego rozbiegania po Izerach, ale plan uległ zmianie i postanowiłem przegonić chłopaków z mapą po lesie. Pokazać im, jak wygląda prawdziwy i jedyny męski sport, który nie wybacza błędów i skutecznie eliminuje słabe jednostki. Taki Mortal Kombat.
Dzień 1 – Niewinne Igraszki
Myślę, że nazwę można zostawić, bo w sumie ten trening zaczął się niewinnie a bieganie z mapą po lesie (według chłopaków) można było podpiąć pod igraszki. Tyle teorii bo praktyka szybko pokazała co z czym się je. W lesie, jak to mówił Olej, którego z tej strony mocno pozdrawiam, były jagodziny po jaja i full skał, kamulców, kamlotów, wiatrołomów, chaszczy, i innych ciekawych form, które skutecznie hamowały tempo marszu / biegu (właściwe podkreślić). Krzyś nie czaił z mapy nic. Tylko płakał i marudził a jego słowotok składał się ze słowa na „k” i nie była to epicka kur** tylko kleszcz. Mapa mu przeszkadzała pewnie dlatego, że nie miała karty SIM i nie można było z niej robić relacji na insta, ale tak bywa. Grześ natomiast kombinował, jak koń pod górę i starał się rozgryźć mapę, co całkiem fajnie zaczęło mu wychodzić. Szczególnie jak na pierwszy raz. Pobiegaliśmy, połaziliśmy, pozwiedzaliśmy i po godzinie ruchu i 5 km w nogach zaliczyliśmy wszystkie punkty kontrolne. Wszyscy przeżyli, nikt nie został i można było wrócić do bałaganu, co też uczyniliśmy. Było spoko a resztę wieczora spędziliśmy na rozmowach o wyższości chmielu nad rabarbarem. Było cudownie, ale to był dopiero początek. To były dopiero niewinne igraszki…
Dzień 2 – Krwawe Preludium
Wstaliśmy w środku dnia. Gdzieś w okolicy 8 i po szybkim śniadaniu, obraliśmy kierunek Karpacz, skąd w planie mieliśmy atak na Śnieżkę i 20 km górskie rozbieganie. Taki był plan, który rozpoczął się tak, jak sobie wyobrażałem. Dwa rumaczki źrebaczki zaczęły podskakiwać i pokazywać co to nie one. Oj rwały się rwały, ale wiadomo, że konia a raczej dzika poznaje się po tym, jak kończy a nie jak zaczyna. Krzyś rwał jak poparzony, Grześ starał się dotrzymać mu kroku a dziadek Suchy spokojnie, z nóżki na nóżkę, bez pośpiechu, swoim tempem, rytmowo piął się do góry. Długo nie trzeba było czekać, jak Krzyś zaczął marudzić, że pieką go łydki i jest ciężko. Cisnęliśmy zielonym w górę… Spokojnie do przodu i po kilku km zrobiliśmy przystanek przy Wielkim Stawie. Czekaliśmy na naszego źrebaczka, który niczym rączy jelonek wspinał się po kamyczkach do góry. Nadmienię, że na tą okazję mieliśmy jednakowe koszulki z różowym jednorożcem, które robiły furorę na szlaku. Po chwili długich oczekiwań i wykonaniu miliona zdjęć, już we trójkę ruszyliśmy w stronę Śnieżki… Chłopaki wyrwali a dziadek… tup, tup, tup… aż na szczyt. Ja poleciałem dłuższą trasą – z lewej strony, chłopaki prawą. Bardziej stromą. Krzyś oczywiście doszedł za szybko i zaczął finiszować, za co później niestety zapłacił, zaliczając spektakularną glebę, ale o tym będzie dalej.
Na szczycie wbiliśmy się do czeskiego schronu, gdzie uzupełniliśmy płyny, chwilę odpoczęliśmy i ruszyliśmy czerwonym przez Jelenkę do krzyżówki z czarnym szlakiem. Na owym zbiegu ze Śnieżki, na malutkim, tyci tyci kamyczku i delikatnej malutkiej nierówności raciczka Krzysia omsknęła się i nasz unicorn niestety zaliczył spektakularną glebę. Szeryf, zwany dziadkiem, korzystając z okazji skoczył za potrzebą a Grześ turlał się ze śmiechu. Koledzy… zamiast pomóc to poszła szydera jak ze Śnieżki na Babią Górę… W każdym razie to wcale nie było śmieszne i kto wie, czy Krzyś nie złamał sobie nogi. Tego nie wie nikt, bo zamiast w poniedziałek jechać na SOR i dla świętego spokoju zrobić RTG, Krzyś wolał czekać do …. nie wiadomo kiedy i ładować wino w wannie. W każdym razie zbiegliśmy do kolejnego schronu, poczekaliśmy na naszego rumaka i zbiegliśmy czarnym do Karpacza.
Wyszło fajnie, bo 20 km i ponad 1000 m w górę. To był bardzo dobry i owocny trening. Wróciliśmy do Szklarskiej, po drodze zaliczając krótką krioterapię w rzece i udaliśmy się na przepyszny obiad. Rumsztyk z frytkami, surówką i browarem. Pychotka. Wieczorem humory pogorszyła nam Gdańska Lechia przegrywając z Cracovią finał Pucharu Polski w piłkę kopaną, ale oglądaliśmy jeden z najlepszych meczów w tym sezonie, oczywiście mając na myśli nasz ekstrakupowy poziom…
Dzień 3 – Rzeź Niewiniątek
Na ten dzień dla naszego stadka miałem zaplanowany trening w Czechosłowacji. Ruszyliśmy do Harrachova, zaparkowaliśmy brykę i powoli z nóżki na nóżkę ruszyliśmy nieznanymi przez nikogo szlakami. Trasę prowadziły zegarki. Najpierw zielonym potem żółtym szlakiem do Chaty Studentów. Potem niebieskim i zielonym aż do Chaty Dvoracky, gdzie zaplanowaliśmy dłuższy postój na uzupełnienie płynów. Było pięknie. Pogoda była idealna do biegania, trasa była łatwa, lekka i przyjemna a towarzystwo doborowe. Czas mijał szybko i przyjemnie. Chłopaki mieli lekko zaciągnięte hamulce ręczne, ale tylko do pewnego czasu, kiedy… Tak, tak, tak. Do czasu, kiedy przyszedł moment dekoncentracji i …tak, tak, tak… Krzyś wykręcił piruet i runął jak długi, za jakiś czas poprawiając jeszcze raz i lekko rozwalając sobie kolano, ale… zacisnął zęby, spiął pośladki i ruszył przed siebie, ukradkiem ocierając ociekającą po policzku łzę. Łzę śmiechu, bo nie mógł dłużej znieść naszej szydery i tego, co się stało. Solidarnie z Grzesiem co jakiś czas czekaliśmy na rozstajach szlaków na naszego rumaka, który oczywiście nie wgrał tracka do zegarka. Bo po co… No właśnie po to.
To była prawdziwa Rzeź Niewiniątek, mimo, że trasa miała niecałe 25 km i lekko ponad 800 m w górę. Świetne było to, że szlaki którymi się poruszaliśmy w dobrych 90 procentach nadawały się do biegania i nie trzeba było przez cały czas maszerować i wspinać się drapiąc pazurami ziemię. Było GIT, więc wieczór tradycyjnie spędziliśmy na rozmowach o wyższości rabarbaru nad chmielem… oczekując, co przyniesie kolejny dzień, na który zaplanowane były trzy dyszki…
Dzień 4 – Dzień Sądu
Plan był prosty. Startujemy z domu, lecimy przez Hutę, wbijamy zielonym na Szrenicę, spadamy niebieskim z przełęczy pod Śmielcem i skręcamy na zielony pod Łabski, skąd żółtym jazda w dół do Szklarskiej. Jakieś 30 km i około 1 k w górę. Pogoda była sympatyczna. Było dość pochmurno, wiało, ale było ciepło. Ruszyliśmy, jak na skazanie… Marsz, marsz Polonia… ale w końcu dziadek odpalił i ruszył świńskim truchtem. Po drodze nadzialiśmy się na Wasyla, który focił zawody i po przybiciu piątek pobiegliśmy dalej. Powoli, ociężale, ale cały czas do przodu. Lekko nie było. Nogi były już zamulone, szły jak po grudzie, ale trzeba było się spiąć i pokazać młodzieży, jak się biega. Wbiliśmy się zielonym i zaczęło się marudzenie. Krzyś był zupełnie nie w sosie i jak to nie on, cieszył się z momentów kiedy przechodziliśmy do marszu. Źle się działo w państwie polskim. Rumaki nie rumakowały, źrebaki nie źrebakowały a jednorożce schowały swoje rogi w krzaki…
Zielony szlak minął szybko i muszę nadmienić, że bardzo go polubiłem. Jest mało uczęszczany, fajny, zielony, trochę mokry, ale fajny do biegania. Nie wiem, czy nie jest to mój ulubiony szlak w Karkonoszach, więc cieszyłem się z każdego pokonanego kilometra. Grześ miał podobnie. Szalał jak norweski łoś wypuszczony z zagrody na pastwisko. Był w swoim żywiole, ale Krzyś się męczył. Wyglądał jak 7 nieszczęść, więc na wysokości Hali Szrenickiej zawróciliśmy go do bazy. Nie było sensu żeby ciągnął dalej, bo mogłoby się to źle skończyć. Cierpiał i zawinięcie do domu było jedyną rozsądną decyzją i wcale to nie była przegrana (napiszę tak specjalnie, bo nieraz staram się być miły). Tak na poważnie, to miał pewne niepokojące objawy, więc nasze drogi się rozeszły. Myśmy z Grzesiem pocisnęli zaplanowaną wcześniej trasą a Krzyś zbiegł czerwonym do domu.
Pogoda u góry była norweska. Pizgało wiatrem, niebo było zachmurzone, ale było cudownie. Widoczność była fantastyczna, więc korzystając z pogody pofociliśmy trochę ze Śnieżnych Kotłów i skulaliśmy się w dół niebieskim. Po kamieniach, korzeniach w dół… jazda, jazda, jazda… Niebieski szlak nie jest może jakiś spektakularny, ale jest tam co robić. Zakrętasy, kamienie, korzenie. Cały czas trzeba byś mocno skoncentrowanym, żeby nie wywalić się i nie zgubić uzębienia. Zielony natomiast, który wiedzie pod Śnieżnymi Kotłami jest zupełnie inny. Jest bardziej widowiskowy i spektakularny. Biegłem nim drugi raz a pierwszy raz kiedy było cokolwiek widać, bo moja poprzednia przebieżka tamtym szlakiem była prowadzona w całości we mgle, gdzie widoczność dochodziła do 2 metrów… Teraz mogłem popstrykać fotki i napawać się widokami. Grześ cisnął jak szalony i był w swoim żywiole. Tak to jest wypuścić chłopa z Norwegii do polskiej dziczy. Lecieliśmy i cieszyliśmy się z każdego pokonanego kilometra. Na chwilę stanęliśmy w schronie pod Łabskim Szczytem, ale tam chcieli „kesz only” więc podziękowaliśmy i ruszyliśmy w dół… po kamieniach, przed siebie, w dół… jazdaaaaaaaaa….. Oj działo się i było czadowo.
Był to prawdziwy dzień sądu i uważam, że ta nazwa idealnie pasowała do tego, co się działo na trasie. Jakby ktoś chciał pobiec fajną trzydziestkę w tamtych rejonach, to mocno polecam tą trasę. Zaczyna się niewinnie, szybko i powoli wyciąga moc z nóg jednocześnie pokazując piękne i ciekawe miejsca.
Wieczorem zagościła u nas familiada z Wałbrzycha, więc znów zasiedliśmy na górskiej plaży rozważając nad wyższością rabarbaru i mięty nad chmielem. Było GIT i szkoda było się zwijać…
Dzień 5 – Zabójcza Przebieżka
Zbieraliśmy, się jak pies do jeża i tylko krótka męska decyzja rzucona przez szeryfa sprawiła, że wyszliśmy bez śniadania na czerwony szlak, kierując się w stronę Wysokiego Kamienia. Oj… teraz maszerowaliśmy, jak na skazanie i w sumie biec zaczęliśmy prawie dopiero na Wysokim… a resztę przemaszerowaliśmy jak banda straceńców. Pogoda była piękna, ale nogi były zmęczone. U mnie powrócił nerwoból w prawej czwórce, więc kuśtykałem i rzeźbiłem a chłopaki hasali. Całe szczęście nie spieszyło się, więc mogłem zrobić kilka fotek, nagrać lajva na fejsa po drodze spotykając kilku znajomych z biegowych tras. Było fajnie i szkoda było się zawijać z powrotem do domu…
W sumie przez 5 dni:
- zrobiliśmy 90 kilometrów,
- spędziliśmy 10 godzin w terenie,
- pokonaliśmy 3500 m w górę,
- spędziliśmy mega czas w super towarzystwie
To był bardzo dobry obóz i fantastyczny czas spędzony z moimi zawodnikami i ziomalami po szalu. Ciekawe dla mnie, jako dla trenera było obserwowanie pewnych nawyków swoich podopiecznych i zachowań w normalnym codziennym życiu. Mam tu na myśli głównie tematy okołotreningowe, jak „rytuały” przed treningiem, jak głupie wgranie tracka, nawodnienie się, przygotowanie mentalne, „rytuały” po treningu czyli uzupełnianie płynów, białka, rozciąganie się czy rolowanie oraz spojrzenie na technikę biegu czy sposób poruszania się. Dla mnie to cenne spostrzeżenia, gdyż poprawiając pewne małe elementy można zrobić duży krok do przodu.
Jeszcze raz dzięki Panowie za wspólny wyjazd a jak nauczycie się słuchać porządnej muzyki, to może zabiorę was na kolejną wycieczkę. Wasze zdrowie! …i co było w Szklarskiej, to zostaje w Szklarskiej!!!