Start na Chudym wpadł niespodziewanie. Niespodziewanie wpadłem na ten pomysł siedząc w ogródku z Iwoną popijając kawę. Nie wiem co mnie natchnęło i co mi do głowy przyszło żeby znowu targać się na ponad 50 km, ale nawet przez ułamek sekundy nie żałowałem tej decyzji, że wystartowałem w Chudym. To tytułem wstępu…
Na południe pojechaliśmy w czwartek z przystankiem w Łodzi, skąd w piątek rano ruszyliśmy niżej, do Milówki, gdzie mieliśmy nocleg. Odebraliśmy pakiety startowe, zjedliśmy obiad i zaczęliśmy koncentrować się przed sobotnim startem, chociaż wolałbym nazwać to, trekkingiem albo marszo biegiem, bo bliżej mi było do tego, niż do mocnego ścigania się.
Sobota dzień kota
Postanowiłem wyruszyć w bój kilka minut po 5 rano, żeby nie kulać się samemu po ciemku w nocy. Teraz trochę tego żałuję, bo mogłoby być fajnie wynurzać się z lasu wśród nocnej ciszy, kiedy słoneczko leniwie wzbijałoby się zza gór. Mogło być romantycznie, epicko i błogo, bo tak to było tylko błogo, epicko, ale nie romantycznie. No może troszkę. W każdym razie budzik nastawiłem na 4:04 i jakoś wstałem bez problemów. Zalałem 4 pół litrowe bidony, załadowałem 8 żeli, magnez, mapę, bufa, zjadłem batonika PowerBar i po kilkunastu minutach jazdy samochodem byliśmy na starcie. Przybiłem piątki z chłopakami i kilkanaście minut po piątej byłem już na trasie…
Początek prowadził przez Rajczę. Chodnikiem. Było cicho, rześko, spokojnie. Cudownie. Nie było tłumów, nie było słychać tupotu butów o asfalt, tylko poszczekiwania psów i wibracje zegarka, który podpowiadał w którą mańkę skręcić. Przeleciałem przez wioskę tempem grubego kulającego się Misia Uszatka po śniegu i w końcu zaczęło coś się dziać. Zaczęły się górki, pagórki i zmienny krajobraz. Skończyły się zabudowania i zaczęli się pojawiać pierwsi biegacze, którzy wystartowali przede mną. Nie spieszyłem się ale mijałem posuwając się swoim jednostajnym prostoliniowym ruchem. Tup, tup, tup. Miałem w nosie puls, prędkość. Przyjechałem tu bawić się i czerpać satysfakcję z pobytu w górach. Oj było fajnie. Poranne widoki robiły robotę, więc co jakiś czas sobie stawałem wyciągałem ajfona i fociłem, po czym wysyłałem fotki Iwonie, żeby zobaczyła gdzie jej mąż się szlaja. Iw startowała około 8 na dystansie o połowę krótszym, więc ominęły ją poranne mgły wschodzące nad górami. Ja dreptałem i robiło się coraz fajniej.
Z opisu trasy wiedziałem, że będą po drodze jakieś górki, które bliżej nic mi nie mówiły, ale fajnie się nazywały. Muńcoł, albo Muńcół czy też Muncół. Jakoś tak. Kikula albo Kikuła i Wielka Racza. Za diabła nie wiedziałem gdzie mają być oprócz tego pierwszego, który miał na koniec trasy ciągnąć się cztery razy. Tak to orgowie napisali i jakoś to zapamiętałem.
Co chwilę mijałem tych, którzy wystartowali przede mną i do pewnego momentu nikt mnie nie mijał. Do pewnego momentu… Na jednym ze zbiegów minął mnie jak furmankę jeden z zawodników i jedna dziewczyna i nie wiem, czy nie była to Lucyna, którą potem dogoniłem. O ile kojarzę chwilę potem przegonił mnie jeszcze jeden z biegaczy, który bardzo mocno się spieszył. Cóż, jak mu się spieszyło to niech leci. Ja dreptałem swoje. Z nóżki na nóżkę, z uśmiechem na twarzy. Co 45 minut wciągałem żel a co około 15 minut ciumkałem wodę z bidonu. Musiałem pamiętać, że na trasie był zlokalizowany tylko jeden oficjalny punkt z wodą na około 36 km. Punkt na Przegibku, więc jakbym wypił za dużo i za szybko to miałbym przegibane. Pamiętając o tym miałem na sobie 2 litry i ta ilość w zupełności wystarczyła.
Dobra. Leciałem dalej i na jednym z podejść zacząłem kręcić lajva na fejsa. W pewnym momencie jedna z towarzyszek mojej niedoli ryknęła śmiechem, co z resztą zostało uwiecznione. Z rozbrajającą radością stwierdziła, że ona koncentruje się gdzie ma nogi postawić a ja sobie lezę i gadam do komórki. Tak. Tak było i przy okazji dowiedziałem się, że ta górą pod którą leziemy to właśnie Kikula. Na szczycie zrobiłem kilka fotek i ruszyłem dalej. Robiło się coraz cieplej, ale mi to nie przeszkadzało. Nie czułem upału, mimo że miałem na sobie czarną koszulkę i czarne portki. Byłem tak nawodniony, że chciało mi się siku, ale całe szczęście doniosłem. Dreptało się sympatycznie. Góra dół, dół, góra. Prosto przed siebie. Mijałem i bardzo dobrze się bawiłem. Przed Wielką Raczą spotkałem koleżankę, chwilę pogadaliśmy i pocisnąłem dalej.
Kilka kilometrów dalej, niczym Łysek z pokładu Idy, zagapiłem się na biegaczy a raczej na biegaczki podążające przede mną, niczym rącze łanie skaczące po kępach trawy w podskokach, hop, hop, hop… i zlazłem z trasy. Tak. To tak, jak żeglarze słyszący nawoływanie morskich Syren skręcali wprost na skały tak samo ja zboczyłem ze szlaku i prawie rozbiłem się w jagodzinach. Oj dałem ciała. Zamiast koncentrować się na trasie, na tracku, na szarfach mi w głowie było coś innego… Wstyd! Chwilę się pokręciliśmy w miejscu i w końcu ktoś znalazł szlak i ruszyliśmy. W tym punkcie spotkałem moją podopieczną Lucynę, która ścigała się ze stoperem i gdyby nie ten błąd to czas byłby satysfakcjonujący a tak, to … pozostało jedynie 1 miejsce w klasyfikacji generalnej kobiet. GRATULACJE!!!
Z Lucyną biegliśmy praktycznie cały dystans do Przegibka, gdzie znajdował się punkt odżywczy na mega wypasie. Tam uzupełniliśmy płyny, napiliśmy się koli, od której brzuch nie boli i ruszyliśmy dalej… To był 36 km, więc do mety zostało jeszcze jakieś 15 z hakiem. Lucyna ruszyła a ja zostałem na dicho. Tak. Na dicho, bo biegowe trudy zawodnikom umilała ekipa z Fundacji Braci Golec, Żywieckiej Fundacji Rozwoju i Czyste Beskidy, co trzeba było uwiecznić. Było śpiewnie, skocznie, wesoło a do tego lokalny pieseł zacząć mi mordę lizać, więc było cudownie do kwadratu. Niestety… trzeba było zawijać się i ruszać dalej ku Wielkiej Rycerzowej, gdzie rzut monetą miał zadecydować czy pobiec 50 czy 80 kilometrów. Orzeł – 50, reszka 80… ale jako że moja moneta miała dwa orły, więc wybór był prosty. Tym razem jedne i aż 50 km.
Wybiegając z Rycerzowej zobaczyłem piękny barani widok. Bacówka, pola, barany, owce i do głowy przyszedł mi pomysł żeby sturlać się w dół, jak za dawnych małoletnich czasów. To byłby dopiero widok. Turlający się zawodnik w dół, zbierający biegnących przed nim biegaczy niczym kula na kręgielni. Całe (nie)szczęście ten pomysł wybiłem sobie szybko z głowy i ruszyłem dalej zamieniając zdania z kolejnymi zawodnikami, którzy bardzo mocno skarżyli się na nieznośny upał. Fakt, było ciepło, ale nie do przesady. Ja człowiek lodu nie odczuwałem tego afrykańskiego słońca aż tak bardzo, więc albo mam rozregulowany termostat, albo jestem przyzwyczajony albo byłem tak dobrze nawodniony. Obstawiam wszystkie trzy odpowiedzi.
Barany minąłem, bacówkę również i wbiegłem do lasu. W międzyczasie dzwoniłem do Iwony, ale ona nie odbierała. Za to odebrał Mirek, który również biegł Małą Rycerzową z łapą w gipsie. Mirek z epickim spokojem, dysząc jak lokomotywa stwierdził, że wypierdzielił się na zbiegu, zdarł paznokieć, ale całe szczęście nic poważnego sobie nie zrobił. Taka sytuacja. Iwona została za nim, więc wiedziałem, że dziewczę ciśnie ile fabryka mocy, przeklinając mnie pod nosem, w co ja ją znowu wpakowałem. Oj tam oj tam. Zobaczy na Chojniku, co to dopiero będzie. Hahaha. Czasem lepiej żyć w błogiej nieświadomości, ale na Chojnika będzie miała assistance w postaci mojego Qzyna, więc będzie miała doborowe towarzystwo.
<Cisnąłem więc dalej z oczekiwaniem na sławny Muńcół, który miał się ciągnąć i ciągnąć, jednak na zbiegu przed nim byłem świadkiem kraksy. Jeden biegacz siedział zalany krwią a wokół kręcili się biegacze polewając nieboraka wodą. Dobrze, że chłopak był świadomy, reagował na wszystko co się dookoła niego działo i nie wykazywał żadnych niepokojących objawów. Poratowałem plasterkiem, który sprawną ręką został naklejony na nosie i ruszyłem dalej. Muszę stwierdzić, że faktycznie ten podbieg ciągnął się i ciągnął i nie mógł się skończyć, ale było fajnie. Podobało mi się.
Następnie trasa wiodła przez łąki, las opadając ostro w dół. Tam już mi się aż tak nie podobało, bo miałem lekko zmęczone nogi i strasznie się usztywniłem. Pewnie gdybym robił to na świeżo, byłoby lepiej, a tak to trochę się męczyłem. Nikt nie mówił jednak, że będzie lekko. Otuchy dodawały tabliczki z uciekającymi kilometrami i z jednej strony widząc info, że do mety mam 5 km zrobiło mi się fajnie a z drugiej trochę szkoda. Szkoda, że zaraz będzie koniec a fajnie, że będę mógł odpocząć, napić się zimnej coli i oczywiście ucałować żonę, która ukończyła krótszy dystans, tradycyjnie rozwalając sobie kolano.
Po 6 godzinach, 47 minutach i 43 sekundach zameldowałem się na linii mety dzierżąc na twarzy moją ulubioną maskę antywirusową w zwierzaki. Cóż, takie są wytyczne i takie są przepisy, że w strefie startu i mety trzeba ryjek osłonić maseczką. Nie dyskutuję i pokornie stosuję się do zaleceń Orgów.
Po biegu byłem bardzo zadowolony. Zadowolony z klimatu, z faktu że mogłem przyjechać na świetnie zorganizowane zawody, pogadać z ludźmi, spotkać znajomych i wyrwać się z szarej rzeczywistości. Same zawody były zorganizowane mega i nie chcę tu nikomu słodzić, czy podlizywać się. To naprawdę wielka frajda i przyjemność startować w imprezie organizowanej przez ekipę z logiem CITY TRAIL. Dzięki i do zobaczenia niebawem… Było GIT!