Jak zawsze decyzja zapadła spontanicznie i tak było najlepiej. Niby dla żartów rzucone hasło „kiedy jedziemy w góry?” wystarczyło, by uruchomiła się lawina i efekt śnieżnej kuli… Babia Góra zimą w czasie zdobywania jej na golasa zadziałała na nas jak magnes, tym bardziej, że nikt z nas nie był tam zimą a zimowe wejście na Diablaka do łatwych nie należy. Zaczęły się podchody, zbrojenie jak na wojnę i to co chłopaki lubią najbardziej, czyli SZOPING! Aha, był to wyjazd typowo męski, same chłopy, co było idealnym rozwiązaniem. Nie, żeby coś ten teges na boku, chociaż co było na Babiej zostaje na babiej, szczególnie kiedy śpi się w Willi Babia Góra, ale nie będę drążył tematu. Nabyliśmy raczki, stuptuty i inne zabawki, niezbędne do zimowego ataku, oczywiście bez tlenu i w dwa auta w piątek po robocie ruszyliśmy na południe. W jednym aucie Marcin, Mirek, Binczuś i Coach. W drugim Raszko, Krzyś, Grześ i Wiatrak.
Na miejsce dojechaliśmy w komplecie parę minut po 22, gdzie przywitała nas właścicielka Weronika (co się działo na Babiej…) … potem przyjechał Krzyś, Grześ, Raszko i Wiatrak, który dostał pokój na pięterku (…to zostaje na babiej). Reszta chłopa spała kulturalnie na dole. Jedni w lepszych, drudzy w gorszych warunkach, ale kto by na takie pierdoły narzekał. Dodatkowo Grześ przywiózł nowe odżywki, które od razu zaczęliśmy testować. Wchodziły miodowo, ale trzeba było się szybko ogarnąć, bo rano czekała na nas ona. Matka niepogody… Kapryśnica, Diablak, Babia Góra wznosząca się na 1725 m npm, czyli dość zacnie, szczególnie że jest to najwyższy szczyt w okolicy będący wystawiony na ostrzał z każdej możliwej strony. Nie ma tam lasu, nie ma tam punktów charakterystycznych a pogoda zmienia się tam z szybkością błyskawicy. Ta góra jednak ma w sobie coś takiego, co przyciąga i nie pozwala o niej zapomnieć. To góra gór i właśnie w taki sposób na nią parzę.
Pierwszy raz byliśmy na niej z Binczusiem i Michałem w 2019 roku i zarzekałem, się że tam już nie wrócę. Jasne Od tego czasu byłem na szycie z Arkiem, potem z Iwoną a teraz znów z ekipą biegowych wariatów. Coś jednak ta góra w sobie ma i to jest w sumie fajne.
W sobotę rano postanowiliśmy podzielić się na dwie grupy. Ekipę turystów, emerytów i pikników oraz ekipę atakującą szczyt na lekko. Emeryci wybrali wygodną formę, gdyż z uwagi na ich wiek musieli dbać o zdrowie i nie powinni narażać się na zbyt ekstremalny wysiłek, szczególnie że pogoda nie pomagała. Ja oczywiście znalazłem się w tej drużynie wraz z Binczusiem, Marcinem, Mirkiem i Krzysiem. Wiatrak, Raszko i Grześ wybrali opcję na lekko, bez tlenu i poszli… jak dziki w pomidory. My ruszyliśmy spokojnie, dostojnym krokiem, pełnym szyku i elegancji. Bez pośpiechu, chociaż pot lał się strumieniami po plecach i po tyłkach, tak było gorąco. Oczywiście było to złudne uczucie, gdyż początek szlaku, atakowaliśmy czerwonym, wiedzie ostro w górę i dodatkowo jest schowany w lesie i nie dzieje się tam nic. Maszerowaliśmy więc spokojnie, mijając kolejnych turystów, z których niektórzy wyglądali, jakby szli na molo się opalać… Głupota ludzka nie zna granic, ale o tym przekonaliśmy się później, wracając z Markowych. Szliśmy i mijaliśmy. Sokolica, Kępa i zaczęła się jazdaaaaaaaa. Prognozy pogody nie kłamały i było dokładnie, tak jak w komunikatach meteo. Pizgało lepiej niż na Spitsbergenie. Wiatr wyrywał kijki z rąk a widoczność spadła do kilku metrów. Było cudownie epicko i bosko. Było tak, jak kocham. Ciężko i ekstremalnie. W takich warunkach odpoczywam i czyszczę głowę od zbędnych myśli. Jestem tylko ja i natura i tylko to się liczy. Reszta tematów wędruje na bocznice i zostaje wykasowana.
Minęliśmy Gówniak 1617 m npm., i było naprawdę GIT. Nie było nic widać, wiatr urywał łby i pogoda pokazała swoje najlepsze oblicze. Żeby nie było, byliśmy uzbrojeni po zęby. Na nogach każdy miał raczki, stuptuty, porządne spodnie, wełniane bluzy, kurtki z membraną, czapki, rękawiczki, termosy z herbatą, folie nrc i jedzenie. Do tego apka w komórce „Ratunek” i wgrany w zegarek track z trasą. Byliśmy naprawdę solidnie przygotowani i to nam pozwoliło bezpiecznie zdobyć górę. Nie mogę tego powiedzieć o innych turystach, którzy całe szczęście byli w znacznej mniejszości.
Babia Góra pozwoliła się nam zdobyć, więc korzystając z chwili rozpusty zrobiliśmy kilka zdjęć, posililiśmy się i… ruszyliśmy w dół czerwonym do Przełęczy Brona. Tam zaczęła się jazda bez trzymanki. Myśleliśmy, że na szczycie wiało, ale to co działo się poniżej mocno nas zaskoczyło. Tam było naprawdę HARD! Dodatkowo widoczność jeszcze bardziej spadła a na trasie nie było żadnych charakterystycznych punktów odniesienia. Przy chwili nieuwagi można było sturlać się w dół prosto w przepaść wpisując się do smutnych górskich statystyk. Całe szczęście klej na nogach w postaci raczków, kijki oraz doświadczenie zimowe pomogło w pokonaniu terenu i w jednym kawałku zameldowaliśmy się na przełęczy, skąd pocisnęliśmy w dół do schroniska na pyszną zupkę. Należało się!
Po uzupełnieniu płynów pomaszerowaliśmy niebieskim szlakiem w stronę Krowiarek. Tu się na sekundę zatrzymam.
Dochodząc do Skrętu Ratowników, miejsca gdzie żółty szlak prowadzi Percią Akademików, zamykaną wraz z pierwszym opadem śniegu, spotkaliśmy rodzinę. Mama, tata i synek. Było około godziny 13 czy 14 o ile dobrze kojarzę. Mama trzymała w ręku komórkę i była lekko zdezorientowana. Rzuciła pytanie… panowie, na Babią górę to którędy, bo nawigacja pokazuje mi, że żółtym szlakiem, ale on jest zamknięty… Musiałem ugryźć się w język i uszczypnąć bo nie dowierzałem, w to co widziałem. Rodzina pchała się w góry, prawie w letnim stroju, kierując się na najtrudniejsze wejście na Babią. Totalna ignorancja góry i totalne narażanie siebie i ewentualnych ratowników, którzy w razie wypadku musieliby ryzykować żeby ratować takich, przepraszam za słowo, gamoni. Nie potrafię zrozumieć takich ludzi, którzy nie mają po 12 lat, ale są dorosłymi, niby odpowiedzialnymi rodzicami. Masakra… Całe szczęście dali sobie wyperswadować, że najdalej, gdzie mogą zajść to schronisko, bo w takim sprzęcie nawet nie podeszliby 100 metrów w kierunku Przełęczy Brona.
Do parkingu pomaszerowaliśmy grzecznie i spokojnie, ciesząc się ze zdobytego szczytu i knując plan na niedzielne, sportowe, lekkie wejście na Babią… Taki był plan…
PS. Ekipa sportowa, zdobyła Babią, tzn Babia pozwoliła się zdobyć siebie ekipie sportowej i finalnie wszyscy cali i zdrowi, w jednym kawałku wrócili do Werci, która czekała na nas z pysznym schabowym…