W niedzielę zaatakowaliśmy, od razu, na szybko, na sportowo, na lekko i co najważniejsze bez tlenu i bez obozów pośrednich. No może z krótkim przystankiem w C1, gdzie zaparkowaliśmy nasze fury. Nie było na co czekać, tylko odpalić wrotki i polecieć. Tym razem w przeciwnym kierunku niż w sobotę, czyli niebieskim do Markowych i… w górę.
Taki był plan, więc trzeba było wdrożyć go w życie. Zaparkowaliśmy więc auta, poprawiliśmy sprzęt, zrobiliśmy zdjęcie dla potomnych i ruszyliśmy. Ostro. Z kopyta, niebieskim szlakiem prosto do Markowch. Rytm nadawał Marcin z Piotrem, których mocne tempo stopniowo eliminowało pozostałych. Nie było litości i co najważniejsze, żadnych jeńców. Ja jak zawsze dałem się wyhasać młodym warchlaczkom i spokojnie obserwowałem całą sytuację. Niby tylko 14 km, ale prawie kilometr w górę, po śniegu, w paskudnym terenie, więc… niech młodzież się wyszaleje.
Leciało się spoko. Buty trzymały się jak klej podłoża, tętno rosło, oddech przyspieszał, ale było spoko. Dolecieliśmy do Markowych, założyliśmy raczki i pocisnęliśmy w górę. Pierwszy wyskoczył Marcin, ja z Piotrem kilka minut za nim. Podejście pod Przełęcz Brona zrobiliśmy dość szybko i bez większych problemów. Raczki trzymały się śniegu, nogi nie uciekały i można było wspinać się w górę. Zrobiliśmy kilka zdjęć i zaczęłiśmy gonić Marcina, który dzielnie nam uciekał. Na początku podejścia na chwilę stanęliśmy, żeby dołożyć jedną warstwę ciuchów, bo zaczynało wiać. Na starcie mieliśmy po dwie warstwy. Cienkie termo i wiatrówki, teraz doszła zmagazynowana w plecaku druga warstwa i ruszyliśmy ostro w górę. Po chwili zrównaliśmy się z Marcinem i zaczęliśmy kluczyć w kierunku szczytu. Wiało mocno, ale nie tak, jak w sobotę, lecz widoczność była podobna. Kilka razy nacięliśmy się, że zbaczamy ze szlaku, bo w okolicy ciężko było trafić na charakterystyczne punkty.
Po kilkunastu minutach zdobyliśmy szczyt, skąd po chwili focenia ruszyliśmy w dół, mijając zdziwionych turystów. Noga szła idealnie, buty trzymały się podłoża i w końcu udało się złapać fajny rytm. Kilka razy stanęliśmy żeby zrobić fotki, ale czły czas dość żwawym krokiem lecieliśmy w dół. Było super. Może nie ścigaliśmy się, jak w Szklarskiej, ale nikt nie odstawiał nogi. Było git i po 1 godzinie i 48 minutach zameldowaliśmy się na parkingu. Gremlin pokazał 745 m w górę i średnie tempo 7’54/km, czyli jak na te warunki i ilość metrów w górę całkiem fajnie. Po chwili dołączyła do nas reszta załogi i w komplecie mogliśmy wrócić na obiad do Willi Babia Góra, zostawiając na Babiej to, co się działo na Babiej…
…ale jeszcze tu wrócimy i to niebawem.
U widnokręgu, hej! w dali,
W stronie, gdzie niebo się pali,
Siedzi starucha;
Śniegami siwa, mgłą skrzepła,
Od słońca blasków oślepła,
Od grzmotów głucha
Autor: Felicjan Faleński, Babia Góra