Tak było podczas kolejnego spontanicznego wypadu naszego Dzikiego Stadka do Szklarskiej Poręby. Po raz kolejny walczyliśmy w śnieżnych zaspach, targani przez wiatr na grani dzielnie przeciwstawiając się siłom matki natury. Do naszej trójmiejskiej ekipy dołączyła zaprzyjaźniona gromadka z Wrocławia, na któej czele stał mój dobry ziomek z czasów BnO – Krasul. Było GIT.
W góry ruszyliśmy w czwartek po robocie. Jechało się dość paskudnie, bo do samego Wrocka padało wszystko, co mogłoby padać, czyli śniegodeszcz i trzeba było mega uważać, żeby nie zrobić szpagatu na drodze. Dobrze, że mam napęd na 4 łapy to mimo letnich laczków, auto całkiem spoko się trzymało drogi. Dojechaliśmy jakoś w okolicy 22 i po kilkunastu minutach byliśmy w komplecie, oprócz Raszko, który dojechał jakoś po 1 w nocy. Do tego czasu nasza banda grzecznie spała i szykowała się na obozowe atrakcje.
PIĄTEK
Na piątek w planie mieliśmy w planie dwie jednostki. Zróżnicowaną siłę biegową z podbiegami oraz na drugim treningu rozbieganie z przyspieszeniami. Dla mnie fajny punkt obserwacyjny, jak kto się rusza, jak pracują nogi, jak usytuowane są biodra, jak idzie wahadło. Podbiegi niby każdy robi i niby każdy potrafi, ale jak się okazało nie do końca, ale to będzie temat na kolejny wyjazd, bo jak widzę to trzeba będzie i w tym trochę pobabrać. To więc tak tutaj zostawię z zaświeconą lampką z tyłu głowy…
Na początku zrobiliśmy 11 km na Drodze pod Reglami a część główną, czyli siłę biegaliśmy na krótkim odcinku i w skróconej wersji na kultowym podbiegu przy leśniczówce. Wróciły dawne wspomnienia… Do wykonania była 1 seria na 50 m odcinku skłądająca się z półskipu, marszu siłowego, skipuA, „oszukanego” skipuB i podskoku lub wieloskoku dla chętnych + 5 podbiegów po 100 m każdy. Niby luz i zabawa, ale weszło fajnie w pośladki i nogi. Trzeba było pamiętać, że to był pierwszy trening tego dnia i wieczorem do zrobienia był jeszcze jeden.
Drugi trening zrobiliśmy na drodze, na Hutę. Spokojne 10 km i na powrocie kilka luźnych i swobotnych rytmów. Raz, żeby rozruszać nogi po sile, co miało się przełożyć na „luźniejsze” bieganie kolejnego dnia a dwa to taz zwana „transformacja” siły biegowej, a również ćwiczeń techniki biegu, które robiliśmy podczas siły na sam krok biegowy. Jedno z drugim jest ściśle powiązene, ale jak pisałem wyżej… jest jeszcze fura pracy do zrobienia a hasła klucze to: biodra, miednica, motoryka bez tego nie ma szans na swobodne wybiegnięcie w przyszłość ku lepszym rezultatom. Doskonale to widać na przykładzie „ultrasów” oraz osób, które tylko tupią bez zastanowienia kilometry i walą miliony metrów w górę. Często spotykam takie osoby w lesie i niestety widzę, jak się „męczą” a raczej jak „męczą” swoje nogi łupiąc przez piętę drobiąc setki kroczków na sekundę… Oczywiście można powiedzieć, nie mój cyrk nie moje małpy, ale warto nieraz zastanowić się nad treningiem i nad samą biomechaniką ruchu…
SOBOTA – dzień kota
W 20 osób ruszyliśmy w górę… Tak, to były połączone siły Trójmiasta z Wrocławiem, bo właśnie wrocławska banda pod przewodnictwem Krasula przyjechała do nas w gościnę. W planie była trzydziestka dla ekipy PRO oraz dwudziestka dla drugiej grupy, której taka objętość była do szczęścia niepotrzebna. Plan planem, track trackiem, ale to zawsze rzeczywistość, czy też meta weryfikuje wszystko a w górach to widać najdosadniej. Tam w 200% czy nawet w 300% pogoda i siły matki natury szybko pokazują człowiekowi gdzie jest jego miejsce i nigdy nie jesteśmy na wygranej pozycji. Tak też było tym razem.
Prognozy pokazywały, że u góry będzie wielki kibel i wielka kupa i tak było. Mocny wiatr w porywach do 80 czy też 90 km/h, temperatura poniżej zera, ale niestety delikatnie i śnieg z deszczem, czyli zamarzający śniegodeszcz plus na dokładkę widoczność na kilkanaście metrów. Chcieliśmy zaatakować Szrenicę, potem wbić się na Czechy, spaść w dół do Špindlerůvego Mlýna, wrócić do góry i spaść w dół przez Łabski. Wszystko szło jako tako aż do Česká budka, gdzie się rozdzieliliśmy. Krasul cofnął się, żeby wyjść na przeciw grupie wolniejszej a ja prowadziłem spokojnie nasze szybsze stadko.
Pogoda była koszmarna. Wiatr urywał łeb, widoczność była minimalna a mrożący deszcz nie pozwalał unosić głowy. Mieliśmy darmowy piling twarzy… Szlak oczywiście był zaśnieżony i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że zakładaliśmy go na nowo. Był taki kibel pogodowy, że ciężko było nawet kontrolować track wgrany do zegarków i to nas sgubiło… Dobiegliśmy do jakiegoś skrzyżowania szlaków i czekaliśmy kilka minut na grupę pościgową… Nie doczekaliśmy się i solidarnie stwierdziliśmy odwrót. Szczęście chciało, że w ostatniej chwili wszyscy razem się znaleźliśmy i postanowiliśy wracać zimowym szlakiem do Szchroniska pod Łabskim Szczytem. To było idealne rozwiązanie i cieszę się, że rozum wygrał z ambicjami, bo mogłoby się to bardzo źle skończyć. Pocisnęliśmy przez schron i spadliśmy w dół do hotelu. Mokrzy, zmarznięci, zmęczeni ale zadowoleni zrobieniem ponad 2 godzinnego wysiłku w ekstremalnych warunkach pogodowych. Z 30 km wyszło… 17, ale i tak było zacnie.
NIEDZIELA – Wysoka Kopa
Tam mnie jeszcze nie było, więc trzeba było tak ogarnąć trasę, żeby wbić się przez Wysoki Kamień, kopalnię na najwyższy szczyt Izerów, na Wysoką Kopę, która wznosi się 1126 m n.p.m. To o tyle ciekawy szczyt, że nie leży na szlaku, tylko w środku gęstwiny z kosodrzewiny, czy jakiś innych krzaków. Przy okazji tego 23 km rozbiegania postanowiłem pokazać ekipie kultowy Zakręt Śmierci, miejsce gdzie cały polski maratoński czub biegał i biega akcenty na czarnym i szybkim asfalcie. Oj zrobło się tam wiele fajnych treningów, które solidnie procentowały i oddawały na zawodach.
Pamiętam trening, który biegałem z Zebem ze Śląska Wrocław i było to jeden z najszybszych akcentów, jaki kiedykolwiek zrobiłem. Robiliśmy 10 x 400 m po 65-66″ w tym ostatni odcinek zapięliśmy w 56″ !!! Ostro, ale tak się kiedyś trenowało. Nie było rzeczy niemożliwych do zrobienia na treningu. Albo wóz, albo przewóz, zero kompromisów. Do odcięcia. Biegałem tam kiedyś 16 km ciągłego po 3’40/km, 5 x 5 km i 21 km BNP kończąc w 3’09 ostatni km. To były piękne czasy. W ogóle mój rekord tygodniowej objętości zrobiłem właśnie w Szklarskiej w 2007 roku. Było to piękne 222 km zrobione podczas 3 tygodniowego samotengo obozu biegowego.
Wracając jednak do trenigu. Wbiliśmy się na zakręt i potem żółtym na Wysoki Kamień skąd czerwonym polecielimy przez kopalnię na zachód. Ogarnęliśmy Kopę, zrobiliśmy kilka zdjęć i ścieżką wydeptaną w śniegu przez zająca wróciliśmy na czerwony szlak skąd niebieskim zbiegliśmy w dół do Szklarskiej. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Krucze Skały i wróciliśmy do hotelu. Wyszło piękne 23 km w cudownych okolicznościach przyrody. Wieczorkiem wpadła sauenka i pływalnia dla regeneracji oraz urodzinowe kręgle. Było GIT!
PONIEDZIAŁEK
Krótko, zwięźle i na temat, jako że był to ostatni dzień i trzeba było zagęszczać ruchy i wracać do domu. Postanowiliśmy więc polecieć zielonym do Wodospadu Szklarski, wbiec do góry i wrócić czarnym do miasta. 8 km biegania, 250 m w górę w tym na deser podbieg z centrum do samego Bornitu. Oj, to zapiekło w pośladkach i poczułem w końcu jak moje dwójeczki zapracowały. To było idealne podsumowanie tego krótkiego wyjazdu, który wyszedł bardzo fajnie i obiecująco.
Podczas naszego teamowego wyjazdu wyszło:
- 5 dni biegania,
- 472 minuty wysiłku,
- 2215 metrów w górę,
- 5505 spalonych kalorii
Dzięki Panie i Panowie i … do następnego razu. Tym razem biorę płotki do czeołgu i pobawimy się trochę w motorykę i popracujemy więcej na bioderkach. Będzie bolało…