Nie myślałem, że kiedyś dojdę do tak radykalnego określenia, ale najzwyczajniej na świecie obrzydł mi maraton. Doszedłem do tego wniosku wczoraj oglądając relację z Mistrzostw Polski w maratonie z Dębna, gdzie polski maratoński stary system został rozwalony. Wyniki, które padły w Holandii i potem w Polsce były rewelacyjne i na milion procen data 18 kwietnia 2021 roku wpisze się złotymi literami w historię polskiego maratonu, ale … ale uliczny maraton mi zbrzydł. Sam byłem tym zaskoczony, bo królewskiemu dystansowi poświęciłem przecież wiele lat. Debiutowałem w 2002 i wtedy czułem, że to jest to coś. Do wczoraj.
Wydaje mi się, że kolosalny wpływ na to ma maratońska nuda i żmudne pilnowanie cyferek na wyświetlaczu zegarka a jak połączy się to z asfaltowym klepaniem kilometrów to nie wiem, czy jest to takie fajne. W sumie maraton to jeszcze jakoś można przebiec, ale sama robota maratońska to jest dopiero nuda. Wiem, że jest to straszne, co piszę, ale tak to teraz czuję, chociaż nadal uwielbiam trenować i biegać, ale nie do maratonu. Nie sądzę, żebym jeszcze mógł zmusić się do podjęcia ulicznego 42 km wyzwania. Do takich wniosków zacząłem dochodzić biegając jakieś tam biegi ciągłe na asfalcie, kiedy 10 km odcinek na czarnej drodze wydawał mi się wiecznością i nudą na maxa. Wtedy przypomniałem sobie wszystkie zwariowane akcenty, które waliłem przez kilkanaście lat, jak 5 x 5 km, 2 x 10 km, 3 x 6 km czy 30 x 400 m… i to wszystko w mocnym maratońskim cyklu. Otworzyłem dzienniczek treningowy i zobaczyłem tą maratońską orkę, która trwała latami (2002 – debiut 2:48:09, 2012 – PB 2:29:34) i stwierdziłem no way!
Oczywiście mam na myśli tylko uliczne szybkie biegi na królewskim dystansie. Nie mówię nie jakimś maratońskim górskim wyzwaniom czy maratonom w jakiś ciekawych innych miejscach, bo w planie jest Icefjord Midnight Marathon na Grenlandii w Ilulissat, tradycyjnie Spitsbergen Marathon i może coś w „arktycznej” Rosji w jakuckich klimatach, ale to zupełnie coś innego niż klepanie asfaltu. To mi się przejadło i obrzydło.
Wracając do wczorajszych maratonów, to jak pisałem na moim FP do głowy przyszła mi jedna myśl a raczej jedna z odpowiedzi – dlaczego padły tak doskonałe wyniki. Doskonałe a nawet rewelacyjne, oczywiście patrząc na nasz kraj i nie spoglądając na świat, który uciekł naszym chłopakom o dobre 7 minut a paniom o ponad 10, bo to nie jest teraz istotne. Pandemia… słowo klucz. Podczas pandemii można było skupić się na treningu i tylko na treningu. Przerobić cały cykl, porządnie się zregenerować, odpocząć i stanąć pewnym siebie na kresce. Nie było startowania co tydzień za 5 zł. Nie było wariackich podróży z biegu na bieg. Był spokój, koncentracja i ogień z dupy. Tak, jak kiedyś dawno temu, kiedy była połówka we Wiązowej i potem Dębno. Teraz było identycznie i bardzo dobrze, że chłopaki i panie eto wykorzystały. To był piękny maratoński tydzień i oby takich emocji było więcej. Oby nasze maratonki i maratończycy wyciągnęli z tego wnioski i poszli nie krok ale dwa i to milowe do przodu. Tego im życzę i trzymam kciuki.
Walka trwa!