Ostatnie majowe zawody, czyli Mistrzostwa Polski w klasycznym BnO ukończyłem na 4 miejscu w kategorii wiekowej. Do brązu zabrakło mi 1’44, czyli z jednej strony dużo a z drugiej strony mało, ale zabrakło i nie ma co się rozczulać. Trzeba się cieszyć z tego, co się zdobyło i wierzyć, że blacha jest w zasięgu i tak do tego podchodzę.
Trasa była uszyta pode mnie. No może bym był bardzej szczęśliwy, gdyby była trochę dłuższa, ale zawsze mogłem iść przecież do elity a nie walczyć w mastersach. Organizator zaplanował 7,3 km w tym 390 m w pionie i do znalezienia 16 punktów. Żyć nie umierać a do tego jeszcze dobieg do startu zaplanowano na jakieś 2,5 km i ponad 150 m UP, więc… fajnie. Fajnie by było, gdyby nie zdrowie i nie zapchane zatoki, z których wszystko leciało strumieniami, ale przecież intensywnym biegiem na granicy możliwości można zrobić fajną wentylację zatok i pozbyć się problemu. Czyż nie? Nie martwiłem się więc tym problemem, tylko koncentrowałem na starcie. Znałem swoje miejsce w szeregu i znałem swoje mocne strony. Byłem pewny silnych nóg i końskiej wydolności, więc to dodawało mi pewności siebie. W głowie musiałem tylko ustawić sobie program spokój, spokój i jeszcze raz spokój. Bo tylko spokój mógł mnie uratować a głupie blędy mogły wszystko zniweczyć.
Założyłem na nogi inov-8 arctic claw 300 z kolcami, czyli buty do zadań specjalnie specjalnych i potruchtałem z nóżki na nóżkę w stronę startu. Mżyło i było dość chłodno, ale po kilkuset metrach podbiegu zrobiło się optymalnie i dreptałem swoje. Obserwowałem teren i wiedziałem, że czeka mnie wszystko. Skały, kamloty, zielone, bagna, czyli ciężji rudawski teren. To mi się podobało i nie mogłem się doczekać, kiedy znajdę się w lesie. Sam na sam z mapą. Na sobie miałem obcisłą koszulkę, kiedyś mówiliśmy na to pakerkę, i dederon, ale przed startem zdjąłem pierwszą warstwę i ruszyłem do boju w samym dederonie.
3, 2, 1 … start. Jazdaaaaaaaa……
Wziąłem mapę a raczej płachtę wielkiego formatu, szybko złożyłem i wczytałem się, najdokładniej, jak mogłem. 1 i 2 luz. Przebiegi wydawały się proste i banalne, ale wiedziałem, że nie mogę dać się ponieść. Łapałem pewne i czytelne elementy i cisnąłem przed siebie. Jedynka pewnie. Punkt między skałami znalazłem dość szybko, chociaż był dość mocno schowany, ale opisy… czytanie opisów przyniosło pozytywny skutek. W drodze na dwójkę zaskoczył mnie mocno podmokły teren. Przed punktem wleciałem po kolana w bagno i dobrze, że nie zostawiłem w nim butów. Podbiłem korzeń i ruszyłem dalej, na trójkę, czyli kamień w bagnie. W sumie trochę ten przebieg zrąbałem na samym początku, nie potrzebnie wbiłem się w górę na drogę, ale jak poczulem twardą nawierzchnię pod butem, to nie zawahałem się jej użyć. Samo wejście znów lekko popsułem, gdyż zmieniłem w trakcie biegu wariant, czego się nie robi. Zamiast pierwotnie lecieć drogą, skręcić w prawo w ścieżkę i atakować od małego rozwidlenia, ja odbiłem wcześniej i przyciąłem tak, że przeleciałem przez bagna i znalazłem się na drodze, w którą pierwotnie chciałem wbiec. Uciekło sporo sekund… Czwórka luz, ale piątka… znowu nie tak. Poszedłem za bardzo na południe, czyli w lewo i znów straciłem na tym przebegu ładne kilkanaście jak nie kilkadzieścia sekund.
Tu można zrobić pauzę, gdyż zmienił się teren i z bagnistego zielonego syfu wleciałem w skały i kamloty. Zaczęła się zabawa i trzeba było się jeszcze bardziej skoncentrować. Nie pomagał zatkany nos i jak mocniej dociskałem na podbiegu zaczęło mnie przytykać i pojawiały się mroczki. Cóż… życie. Szósteczkę zaliczyłem elegancko. Podnóże skały pyk i dalej. Siódemka. Spokojnie ścieżką, do żółtego i w lewo, czujnie i spokojnie. Troszkę mnie rzuciło w górę, ale uznam to za lekkie wahnięcie, które mogło być wkalkulowane w przebieg. Kolejny punkt i mega przebieg… mega a raczej giga… 7-8.
Stanąłem i chwilę zacząłem się zastanawiać jak to ogarnąć. Oczywiście nie wybrałem najlepszego wariantu, ale ne uważam, żebym zrobił jakiś mega babol, tym bardziej, że na sam punkt wszedłem czysto. Oj lubię takie przebiegi, kiedy można przyłożyć i pocisnąć jednocześnie koncentrując się na mapie. To sprawia mi wiele frajdy i satysfakcji, kiedy oddycha się rękawami i tylko siłą woli się trzyma tempo ustawione pod przysłowiowy korek. Zleciałem do grubej drogi i przeskoczyłem na jeszcze grubszą, którą pobiegłem na sam dół. Do dużego rozwidlenia. Manetka na full i jazda. Następnie wbiłem się do góry na sam skraj mapy i pobiegłem ścieżką, która się tam znajdowała. Mijałem kolejne skały, płoty i żółte elementy i punkt zaatakowałem pewnie. No prawie pewnie, bo chwilę się kręciłem wokoło kamulców, gdyż znowu punkt zlokalizowany był między kamieniami z których jeden miał 2 a drugi 1,5 metra wysokości. 9 spoko, 10 spoko, ale podbieg a raczej podejście na 10 był srogi. Oj bolało, miękki piach kamloty, wąsko, trochę zielono, ale punkt podbiłem pewnie. 11 rura w dół przez punkt żywieniowy, gdzie chlapnąłem sobie na odwagę i na spokojnie podbiłem 11.
Teraz znów zaczęła się zabawa. Przebieg z 11 na 12 na maxa w górę. Było momentami tak stromo, że trzeba było się wspinać i pomagać sobie rękoma. Łapałem się czego się dało i przeklinałem soczyście budowniczego trasy, z resztą nie tylko ja. Osoby z innych kategorii, które miały również ten punkt, rzucały zdrowymi jobami. 12-13 po warstwicy. Spokojnie i pewnie z myślą, żeby nie zrobić głupiego błędu. Nie mogłem się zdekoncentrować, tym bardziej że do mety było bliżej niż dalej. 14 złapałem czysto. 15 podobnie i poleciałem na ostatni punkt, czyli 16. Mocno, bez kompromisów ile fabryka mocy. Ogarnąłem go czysto i dałem w palnik na dobiegu. Na fulla. Do odcięcia. Wbiegłem na metę i zacząłem oddychać rękawami i każdym otworem własnego ciała. Ujechałem się okrutnie i minęło sporo czasu zanim doszedłem do siebie. Byłem jako tako zadowolony z biegu, wiedziałem, że zrobiłem kilka głupich błędów. Okazało się jednak, że nabiegałem 4 miejsce, co bardzo mocno mnie podbudowało i pokazało, że obrana wcześniej droga jest dobrą drogą i mimo wszystkich trudności, zakrętów i przeszkód które na niej każdego dnia pokonuję.
Jakby nie patrzeć to był dobry bieg i nie mogę powiedzieć, że się obijałem. Gremlin pokazał HRavg 179 i HRmax 196, czyli nie było lipy. Dystans wg zegarka 9,66 km pokonałem w 1:19:09, spaliłem 1207 kalorii i pokonałem 527 metrów w pionie. Działo się!!!