Rehabilitacja

Taką oto diagnozę wystawił lekarz po zrobieniu badania USG dwanaście dni po skręceniu stawu. Było to drugie USG, które dwukrotnie poprzedziły badania RTG i wizyty u 3 fizjoterapeutów i jednego lekarza. Jak widać, podszedłem do tematu porządnie i nie czekałem na mróz czy koniec świata. Działałem, jak zawsze na zasadzie akcja > reakcja, bo najgorzej jest usiąś zastać się i czekać na cud.

Często niestety przerabiam takie tematy ze swoimi zawodnikami, którzy nie rozumieją pewnych spraw i myślą, że samo przejdzie, czy że czas leczy rany. Oczywiście, że leczy, ale bardzo powoli i trzeba zdecydować, czy czekać czy działać, ale tu trzeba sprężać tyłek i działać, działać i jeszcze raz działać. Ja zacząłem działać od razu. W piątek skręciłem staw w Szklarskiej Porębie, w sobotę byłem w domu i działałem zachowawczo lodem i prochami a w poniedziałek ogarnąłem pierwsze badanie USG i byłem po dwóch sesjach fizyko i fizjoterapii. Nie było czasu na zbędne ruchy. Wszystko na jedną kartę. We wtorek powtórzyłem temat, czyli rano zabiegi w Centrum Zdrowia i Urody w Redzie a wieczorem masaż w Factory Med w Wejherowie, gdzie Mateusz wpadł na genialny pomysł, żeby wcisnąć mnie na gimnastykę rehabilitacyjną, na którą nadal chodzę.

Wpadłem w łapy Szefa Adama, który po obejrzeniu mojej kończyny kręcił głową i podłączył pod lampę i zalecił terapię manualną oraz gimnastykę dodatkowo swoimi kanałami załatwiając badanie USG. Byłem w szoku i pod wrażeniem i rozpocząłem długą, ciężką i siermierżną rehabilitację, która okazała się zbawienna. Zbawienna z kilku powodów. Raz, że staw zaczął dostawać bodźców, które przyspieszały proces jego leczenia a dwa, że zacząłem przypominać sobie nowe stare ćwiczenia, które niestety z biegiem lat poszły w zapomnienie.

Pierwsze dni przebiegały leniwie i błogo. Oprócz grzania stopy w promieniach specjalnej lampy, pracowałem z gumami nad poprawą mobilności w stawie, który strasznie się mocno zastał. Był zabetonowany i trzeba było ten beton rozwalić udarem i tym na poczatku zajęła się Pani Ola, która z radością i olbrzymim uśmiechem na twarzy dziabała moją kostkę pinami doprowadzając moje zmysły do szaleństwa. Oj bolało i to solidnie, ale pokochałem ten ból, podobnie, jak pokochałem ostatnie km maratonu, kiedy bolą rzęsy, paznokcie i podniebienie. Piny i terapia manualna robiły robotę i kostka zaczęła bardziej przypominać kostkę… przyjamniej tak sobie tłumaczyłem. Wpadłem w schemat. Na 18:00 kostka szła do solarium na 20 minut, potem z błogiego letargu budziła mnie Pani Ola rytmicznie wbijając mi piny w nogę po czym sprawnymi dłońmi przepychała zalegająca w stawie limfę poprawiając ukrwienie. Następnie przechodziłem na salę tortur, to znaczy ćwiczeń, gdzie pracowałem z gumami oraz na deseczce do stabilizacji i tu zaczęły wychodzić pierwsze kwiatki. Okazło się, że moja mobilność w lewym i prawym stawie jest fatalna a raczej jej nie ma, co doprowadzało Szefa do białej gorączki a mnie utwierdzało w przekonaniu, że ostro się zapuściłem. Cóż. Jestem w końcu na sportowej emeryturze… ale działałem i z upartością osła, o czym kiedyś w wywiadzie dla TVN wspomniała Iwona, wykonywałem metodycznie zadane ćwiczenia. Było cięzko. Było zajebiście ciężko, bo jestem sztywny jak kawał drewna i spięty, jak baranie jaja, jak to mówi dr Gietka, którego z tego miejsca serdecznie pozdrawiam.

Nadszedł dzień, kiedy skończyło się leżakowanie i opalanie pod lampą, skończyło się dziabanie pinami i zaczęły się nowe ćwiczenia. Weszła trampolina, czy raczej wskoczyła a ja na nią. Oj była zabawa. Było wesoło i mega podobały mi się ćwiczenia w podskokach, kiedy Szeryf krzyczał żebym skakał na paluszkach, jak sarenka a ja waliłem z całej stopy jak gruby tłusty saren. Po trampolinie weszły gumy… ale nie takie wakacyne jak wcześniej. Weszły gumy między nogi, a że nikt nie lubi z gumą, bo to jak dłubanie w nosie w gumowej rękawiczce, to męczyłem bułę kuśtykając po całym korytarzu. Żeby było trudniej, to jedną gumę miałem między kostkami a drugą na kolanach… O ja… to była masakra. Wszystko mi się krzywiło we wszystkie strony a moje krzywe plecy i wiecznie pochylona sylwetka spowodowały, że Adamowi wypadły resztki włosów. Cóż, kiedyś mojemu trenerowi z BnO włosy zmieniły kolor z czarnego na siwy, kiedy musiał się z nami użalać przez kilka sezonów, więc coś w tym jest. Oprócz gum były radosne podskoki na trampolinie, rowerek stacjonarny i pewnego dnia weszła Ola… znaczy się ona. Jej królewska mość sztanga. Uhuhuhuhu…

Sztanga. Tak, kawał żelastwa z odważnikami na końcach czy jak to się tam nazywa. Zaczęło się robić jeszcze radośniej i jeszcze lepiej. Ćwiczenia na sztandze czy raczej ze sztangą robiłe ostatnio będąc we Flocie, czyli pod koniec lat 90 tych… ale trzeba było zmierzyć się z tematem. Oczywiście problemów było full. Raz, że moja mobilność w lewym stawie, czy jej brak powodowała, że skręcałem się w jedną stronę a dwa, że zamiast trzymać plecy proste pochylałem się do przodu. Coś w tych plecach muszę mieć trefnego, ale podjąłem się wyzwania i grzecznie wykonywałem zadane ćwiczenia. Najpierw z gryfem i dwiema dziesiątkami, potem piętnastkami, dwudziestkami finalnie dochodząc z głośnym stękaniem i pojękiwaniem do zabaw z solidną siedemdziesiatką. Problemów nie było, siłowo dawałem radę, ale dalej skręcałem bioderka, które fajnie się zblokowały. Najważniejsze, że zakumplowaliśmy się. Ja i sztanga.

W tak zwanym międzyczasie sam również coś tam robiłem. Kręciłem na MTB, poszedłem na pływalnię dwa czy trzy razy, ale coś się tam popsuło i mi ją zamknęli. Został więc mój rower i marszobiegi po lesie. Na MTB żarło, ale musiałem poluzować na maxa lewy blok, gdyż nie było szans na wypięcie się z niego. Było to dość niebezpieczne i musiałem bardzo mocno uważać. Oczywiście nie obyło się od zaliczenia spektakularnej gleby w lesie, kiedy wchodząc w lewy zakręt coś poszło nie po mojej myśli i… połozyłem się na skręconą nogę, która została oczywiście w bloku. Całe szczęście nic sobie nie złamałem i nic nie skręciłem na nowo. Przezyłem i musiałem o tym wypadku zapomnieć jak najszybciej. Biegowo czy marszobiegowo szło jak po grudzie, ale działałem. Kuśtykałem do przodu i kombinowałem jak koń pod górę z różnymi opcjami zabaw w lesie. Minutka kuśtyk, kuśtyk… minutka marsz, dwie, trzy, cztery… walczyłem. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym po jakimś czasie nie wziął mapy i nie poszedł z nią do lasu. Las jednak szybko mnie zweryfikował i pokazał, że jeszcze nie ten czas i trzeba bardzo ale to bardzo uważać, więc uważałem i kręciłem się z mapą i kompasem. Do tego dwa razy odiwedzilem Grześka Ziembę, osteopatę z którym działam od dłuższego czasu, Maćka który zmolestował mi powięzi i Mateusza, który pracował na regeneracją moich mięsni. Działo się i nie było odpuszczania.

Główny nacisk jednak kładliśmy na poprawę funkcjonalności w Factory Med gdzie stałem się stałym gościem a dzień bez ćwiczeń w kameralnej piwnicy sprawiał, że czułem pustkę, ktrą ciężko mi było ogarnąć. Do FM zacząłem nawet jeździć rowerem. 30 minut w jedną stronę, 90 minut albo więcej ćwiczeń i 30 minut powrotu, gdzie starałem się solidniej depnąć. Wchodzio pięknie. Oczywiście Adam co chwilę modyfikował zestaw ćwiczeń sprawiając, że z treningu na trening wykonywałem cora ztrudniejsze ewolucie a poziom mojej siły, stabilizacji i szeroko pojętej sprawności stawał sie coraz wyższy. Niestety na Igrzyska Olimpijskie do Tokio nie zdążyłem się zakwalifikować, gdyż za późno skręciłem kostkę. Gdybym zrobił to rok wczesniej, na bank zobaczylibyście mnie w wielu konkurencjach gimnastyki sportowej, w kolarstwie oraz w ciężarach. Nie martwię się jednak tym, bo za trzy lata jest Paryż, więc… wsyztsko przede mną. W Factory Med zawiązała się fajna ekipa. Powstała sekcja więzadłowa, czyli osób ba sportowców, którzy mieli popsute więzadła. Głównie były to osoby i osobniczki po przejściach z więzadłami w stawie kolanowym, po operacjach, rekonstrukcjach, przeszczepach i razem ramię w ramię, kostka w kostkę, kolano w kolano wykonywaliśmy solidnie ćwiczenia i zadania zalcone nam przez Szefa wszystkich szefów, który z anielską cierpliwością przemierzał korytarz od sali do sali radośnie wykrzykując … szybciej, mocniej, plecy prosto, nie tak, mobilizował nas do walki z samy sobą i naszymi ułomnościami.

Pracowaliśmy cięzko i po kilku tygodniach skakałem przez linę, wskakiwałem na piłkę, przeskakiwałem przez worek i wykonywałem inne podniebne ewolucje, które pokazywały mi, że wszystko idzie w dobrą stronę i mój poziom sprawności awansował coraz wyżej i wyżej. Oprócz poprawy mobilności, stabilności w góre poszła siła. Zacząłem nie mieścić się w krótkie spodenki, gdyz moje uda stały się podobne do ud kolarzy torowych. Było git! Siła musi być bo siła to podstawa. W sumie zawsze byłem zwolennikiem siły, może bardziej biegowej niż stacjonarnej, ale w treningu do 42 km siła to podstawa. W okresie kiedy robiłem robotę do maratonu siła biegowa wchodziła 2 x w tygodniu. W poniedziałki 10×300 m podbiegu i w czwartki 2-3 km siły zróżnicowanej, czyli skipy, podskoki i wieloskoki. To oddawało i zawsze to powtarzam moim zawodnikow, którzy myślą, że bieganie tylko na bieganiu polega i potem mają problemy z kontuzjami, ale dzięki temu fizjo mają co robić. Bieganie nie tylko na bieganiu polega, ale wracając do rehabilitacji…

Od skręcenia kostki do dnia dzisiejszego, minęło dokładni 70 dni. W tym czasie byłem 34 razy na zajęciach w Factory Med. Z rehabilitantami pracowałem w sumie 10 razy, mając za reha jedną osobą jednostkę, czyli jakby nie patrzeć wziąłem się solidnie za siebie i są tego efekty. Dziś zamierzam pierwszy raz wziąć udział w zawodach, oczywiście na luźnej nodze, bez spinania się i bez ciśnienia. Na zaliczenie, żeby wejść w tryb większej aktywności ruchowej, poczytac mapę w warunkach bojowych i w szybszym tempie zacząć przemieszczać się do przodu. Jak będzie? Zobaczymy, ale najważnejsze, że są postępy, są efekty i widać gołym okiem, że obrana droga przez Adama była i jest słuszną drogą, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że 3 x S (sprawność, siła, stabilzacja) to klucz do sukcesu.

Na zakończenie jedno podsumowujące zdanie, które dedykuję wszystkim tym, którzy szukają motywacji w różnych zakątkach internetu, bojąc się stanąć przed lustrem spoglądając sobie głęboko w oczy…

Jedyną osobą, która może cię zmotywować jesteś ty sam!

…nie żadna mądra korpo książka, nie żaden mądry blog, teledysk, wykład czy film. Tylko ty sam… jeżeli tego nie potrafisz spróbuj. Zepnij pośladki, zaciśnij zęby, obierz swoją drogę i rusz ku przeznaczeniu czytając znaki.

2021-08-13T12:01:14+02:0013/08/2021|Motywacja, Trening|