Mam sentyment do tej imprezy. Pamiętam jej początki i etapy nad morzem w Białogórze i okolicach, gdzie śmigało się na mikrorzeźbie, cieło przez szybki las, czy kopało się po kostki w wydmach przysmażając się jednocześnie w piekielnym słońcu. Pamiętam jeden z etapłow, kiedy wieźliśmy kumpla w bagażniku, dla którego nie było miejsca w samochodzie. Oj działo się, działo i mimo dość znacznego uszczerbku na zdrowiu, postanowiłem wystartować w kolejnej edycji rumskiej imprezy.
Trzy dni biegania, trzy etapy, czyli dość solidnie a jakby spojrzeć na to z perspektywy miejsca, to szykowała się solidna dawna siłowego, górskiego biegania, do którego oczywiście nie byłem przygotowany, bo jak się przygotować do biegania nie biegając i rehabilitując się po solidnym skręceniu nogi? No właśnie… na zdrowiu. Siłowo nie obawiałem się, bo siła była zrobiona końska. Nigdy wcześniej nie miałem chyba tak silnych nóg, więc luz. Wytrzymałościowo… hmmmm… ciężko powiedzieć. Coś tam cały czas się działo, ale po tak długiej przerwie bez specjalistycznego treningu niestety parametry siadają i nic nie da się na to poradzić. Oczywiście starałem się w miarę możliwości podtrzymać ten parametr, ale wiadomo, jak jest. Najbardziej obawiałem się o motorykę, bo lewa noga nie działała jak powinna i cały czas ruchomość była ograniczona, więc nie można było płynnie biegać. Postanowiłem iść na spacer i w miarę możliwości, marszo biegiem pokonać sobie wszystkie etapy.
Etap 1
4,5 km, 16 punktów i 170 m w górę. Niby luz, ale jak się nie latało ponad miesiąc to już nie taki luz, szczególnie, że adrenalina buzowała i nie wiedziałem, za co mam się złapać. Poziom koncentracji wynosił bliżej nieokresloną wartość, która oscylowała w okolicy zera, a to wiadomo, jak się kończy. Ruszyłem i oczywiście wariantowo skopałem punkt na maxa, ale miałem inny zamysł. Zrobić sporo przewyższeń, rozciągnąć na górach łydkę i Achillesa i popracować siłowo. Taki był plan i tak się starałem robić. Oczywiście lekko nie było i zrobiłem sporo głupich błędów, nawet nie spiesząc się do mety, bo niby jak miałem się spieszyć, ale było GIT! Z jedynki zamiast na dwójkę pobiegłem na trójkę, a co tam… w sumie nie wiem, czemu tak wyszło, bo planowałem obiec górkę i zbiec w dół a wyszło coś innego. Dziewiątkę lekko zabiegłem a na 12 wyleciałem w maliny i zgłupiałem. Tam ostro się zakopałem i jak widać po przebiegu rzuciło mnie ostro w prawo. Za dużo było zielonego syfu a ja nie lubię przedzierać się przez takie krzaczory, więc to pewnie miało coś na rzeczy. Etap pierwszy zajął mi 53 minuty i 34 sekundy. Sporo, ale… był to marszobieg z uszkodzoną nogą, więc liczył się tylko i wyłącznie udział.
Piątek, czyli E1, był dodatkowo „historycznym” dniem, gdyż od skręcenia minęło dokładnie 70 dni a etap był rozgrywany w piątek trzynastego, więc doza niepewności czy czegoś sobie znów spektakularnie nie rozwalę była gdzieś z tyłu głowy…
Etap 2
Jedynka oczywiście schrzaniona, czyli cofam się do punktu wyjścia, kiedy kaleczyłem pierwsze dwa przebiegi, więc to jest do poprawy. W głowie oczywiście, w głowie, bo tam wszystko siedzi. Na dwójkę spokojnie, ale kiedy zeskakiwałem ze skarpy w dół, prawą (zdrową) stopą naskoczyłem centralnie na kamień… tak, piętą na kamień, a że lekki nie jestem i ważę dobre 75 kg co w połączeniu z grawitacją spowodowało, że solidnie zbiłem sobie tą część ciała… Nie muszę mówić, jak to bolało i nadal boli, ale szukając pozytywów, przynajmniej zacząłem równomiernie utykać. Prawa pięta nawalała jak szalona, ograniczając ruchomość i skutecznie zaburzając płynność ruchu a lewa kostka solidarnie ograniczała ruchomość i mobilność z drugiej strony. Takkkk…. cudownie, ale trzeba było lecieć dalej. Tup, tup, tup… więc sobie leciałem. W sumie to skopałem dziesiątkę przedzierając się znów przez zieolne. Myślałem, że wyhamuje mnie płot, ale wywaliło mnie na prawo. Potem wariantowo zepsułem przebieg na 14 a na 16 zakręciłem się jak słoik na zimę. Masakra… ale łeb nie działał. Był zaabsorbowany bolącą prawą piętą i małoruchliwą lewą kostką. Przynajmniej równomiernie. Dokuśtykałem do mety z czasem 1 godziny i 30 minut i … nie byłem ostatni. Sukces! Pięta nawalała, jak szalona a dzień dopiero się zaczynał… ech.
Po zawodach pocisnąłem do domu, potem na meczycho i wieczorem około 21 wróciłem do centrum zawodów na wieczorną część BnO, która zakończyła się około północy. Było fajnie. Klimat, ludzie, rozmowy, noc w samochodzie… jak za dawnych dobrych czasów. Tego było mi trzeba. Taki mały reset głowy, gdyby tylko zdrowie było, to byłoby cudownie, ale przecież nie można mieć wszystkiego na raz. Co nie?
Etap 3
Łupało mnie solidnie i nie raz, nie dwa i nie trzy, a więcej, przez głowe przechodziła mi myśl, żeby odpuścić ten etap i nie katować się, ale nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował, więc spróbowałem. Zawiązałem buty, zrobiłem lekką rozgrzewkę, rozruszałem lewy staw, ale z prawą piętą nie szło nic zrobić. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, więc plan był taki, że biegnę wszystko ze śródstopia… do czasu, aż łydka czy Achilles nie odmówi posłuszeństwa. Komicznie to musiało wyglądać, ale przynajmniej świadomie spróbowałem. Było cięzko, motorycznie byłem rozłożony na czynniki pierwsze i leciałem do przodu siłą woli. Marszo biegiem… ale starałem się pod górki wbiegać, spokojnie, lekko, ale biec, żeby cały czas robić solidną siłę, która prędzej, czy później, ale zaprocentuje i taki był zamysł tej trzydniówki. Bieg oczywiście ukończyłem i znowu nie byłem ostatni. Poleciałem 50 minut i 15 sekund.
W trzy dni spędziłem na mapie w sumie 194 minuty, czyli bardzo fajnie. Długo, sporo i to był największy pozytyw tego kulawego startu. Praca nad techniką, czytanie mapy, nawigacja, obieranie wariantów oraz aspekt siły biegowej. To zostało zrobione i jest git, więc jakby nie patrzeć na to wsyztsko, to znowu wyszło więcej pozytywów niż negatywów i chyba o to chodziło. Nie wiem co prawda skąd we mnie ten niepoprawny optymizm, gdyż z natury jestem realistą i bliżej mi do pesymisty, ale może na stare lata coś się zmienia? Kto wie…