Ku chwale Ojczyzny!

Czwartek zapowiadał się bardzo aktywnie, chociaż najlepszym słowem byłoby intensywnie, więc jeszcze raz. Czwartek zapowiadał się bardzo intensywnie, gdyż na ten dzień miałem zaplanowane dwa starty. Poczułem się zupełnie jak kiedyś za dawnych młodzieńczych czasów, kiedy schodziło się z lasu i godzinę czy dwie później leciało się dychę na ulicy poniżej 35 minut. To były czasy a nie to co teraz jakieś użalanie się na sobą. Manetka na full i jazda z tematem.

Na pierwszy ogień poszedł Bieg 5 Mil, rozgrywany w Porcie Wojennym Gdynia, którego pierwszą edycję, organizowaną w 2013 roku miałem przyjemność wygrać. Teraz co najwyżej mógłbym wygrać jakiś hejnał czy inną piosenkę na trąbce czy innym instrumencie dennym, bo moja forma była denna, nie myląc dna z dęciem. W każdym razie byłem bardzo ciekaw, jak zaprezentuję się na tych zawodach, szczególnie kiedy moja objętość treningowa w ostatnich 15 tygodniach wynosiła odpowiednio 19, 42, 38, 50, 35, 35, 43, 6, 19, 28, 21, 6, 3, 15, 9… km, a wcześniej było ich jeszcze mniej. Zacnie, albo epicko. Oczywiście 99,9% treningów realizowanych było w lesie z mapą i kompasem i tylko raz poleciałem coś „mocniejszego”, czyli 18 km na Ultrakotlinie. Do tego cały czas rzeźbiłem siłownię i motorykę na płotkach, co mnie okrutnie ruszyło do przodu. Z resztą nie tylko mnie, ale całe stadko, które regularnie ganiam na płotkach w każdy poniedziałek o 19:00. To był idealny strzał z treningami dla swoich zawodników, bo progres jaki nastąpił przez te dwa miesiące zajęć jest przeogromny. Wracając jednak do zawodów.

Założenie na ten bieg było proste. Przeżyć i nie zrobić sobie krzywdy, bo na ulicy to nie biegałem od nie pamiętam kiedy. Nadmienię, że kostka nie współpracuje nadal w 100% a mamy już pół roku po skręceniu. Widać więc, jak solidnie ją rozwaliłem i jakie spustoszenie powstało w stawie. Przeżyć, dobiec i bawić się wyśmienicie, chociaż gdzieś z tyłu głowy zakładałem, że fajnie by było pobiec po 4’05-10/km… a może szybciej. Ambitnie a może mądrze? Ciężko ocenić.

Bieg 5 Mil

Żeby zrealizować swoje zamiary potrzebna jest przede wszystkim ambicja, a później talent, wiedza i w końcu szczęście.

Carlos Ruiz Zafón

Na rozgrzewce czułem się, jak kotlet. 76 kg żywej masy mięśniowej wprawiało w drganie zacumowane okręty wojenne, których zaciekawiona załoga wychylała nosy przez bulaje, patrząc co to za słoń biegnie po nabrzeżu. Czułem się kluskowato, kotletowato i pulpetowato. Miało to jednak dobrą stronę, bo mające zacną masę ciało, które zostało wprowadzone w ruch, ciężko było zatrzymać, więc do mety powinno się dokulać. Prędzej, czy później, ale powinno.

foto. Bieg 5 Mil

Na sygnał z ORP Gen. K. Pułaski ruszyliśmy. To znaczy wiara ruszyła a ja za nimi. Puściłem przed siebie Daniela i kilku innych chłopaków, których postanowiłem gonić a przynajmniej mieć w zasięgu wzroku. Pierwszy kilometr 3’55… uuuu odważnie proszę Pana, odważnie, ale szło. Drugi 3’52. Oj szalała, szalała. Trzeci 3’54. O żesz w mordkę jeża. Czwarty 3’52 i dalej żyłem. Ciekawe doświadczenie. Skończyłem pierwsze okrążenie i zacząłem zastanawiać się, czy dam radę utrzymać takim tempem a nawet szybszym kolejne. Nie czułem się jakoś fatalnie, anielski orszak jeszcze mi nie grał, więc pocisnąłem dalej. Zbliżałem się do Daniela i mijałem wolniejszych biegaczy. Mięśniowo czułem się luźno. Oddechowo takiego luzu już nie było, ale nie szedłem pod korek. Piąty km 3’55, kolejny 3’52, następny 3’50 i chyba tu już leciałem razem z Danielem, albo tuż za nim. Ósmy 3’51. Pamiętam, że powiedziałem do Daniela, żeby gonił ziomka w czerwonej koszulce, bo on już nie wygląda. Poskutkowało. Dogonił chłopa i przeleciał go, jak młodego. Oczywiście to było wszystko ukartowane, bo pan kotlet zebrał się jeszcze i przydusił dziewiąty km w 3’51 a ostatnie 400 m po 3’30/km. Dodam, że pierwsze 4 km przebiegłem w 15:35 a drugie w 15:31, czyli niby tylko ale z drugiej strony aż o 4 sekundy szybciej, więc udało się przyspieszyć. Cały dystans pokonałem ze średnią prędkością 3’53/km osiągając średnie tętno równe 189. Stary człowiek i może… Maksymalne HR na które tego dnia się wkręciłem wyniosło 195, czyli nie było zmiłuj się. Nie było lipy a to był dopiero pierwszy bieg tego dnia.

Nocny Azymut

Jeżeli nie masz pasji, to znaczy, że marnujesz swój czas

Nie dość, że po ciemku, nie dość, że na mapie 1:4000, nie dość że sprint to jeszcze wylosowałem pierwszą minutę startową i szedłem jako pierwszy do lasu. Generalnie miałem to w nosie, ale nigdy nie lubiałem otwierać zawodów. Teraz nie miałem wyjścia. W sumie to ledwo co zdążyłem na ten bieg, a żeby było śmieszniej to zupełnie nie byłem do niego przygotowany pod wieloma względami. Nie wiedziałem jakie zabrać lampy, jak się ubrać i ile mam kilomerów. Był chaos. Wszechobecny chaos. Całe szczęśćie wziąłem lampę do lasu, ale buty i skarpetki miałem do biegania po parku, czy mieście. No cóż, przynajmniej w 1/3 byłem przygotowany.

Punktualnie o 19:00 wystartowałem i od razu zbaraniałem, jak zobaczyłem mapę i trasę. Zamiast typowego parkowego biegania okazało się, że sporo punktów znajduje się w lesie. Nie żebym narzekał, bo bardzo mi się podobała mi ta trasa, ale zostałem zaskoczony i to na samym początku. Ruszyłem żwawo, ale czujnie. Musiałem wejść czysto w mapę i nie popełnić na początku błędów, bo sprint ich nie wybacza. Kilka sekund tu, kilka tam i już kilka miejsc w dół. Dodatkowo musiałem sobie przypomnieć, jak biega się na tak małej skali, bo 1 cm na mapie równał się 40 metrom w terenie. Jedyneczka czujnie i spokojnie. Czysto. Zaskoczyły mnie delikatne chaszcze, ale fajnie wgrałem się w mapę. Dwójeczka do osiedla, droga hyc w lewo i punkt. Coraz lepiej czułem mapę i było git. Trójka, czwórka, piątka elegancko, ale jak to się mówi nie chwal dnia przed zachodem słońca, a że było ciemno to skopałem szóstkę. Poleciałem za daleko o jakieś 100 metrów i musiałem się wracać. Tam dogonił mnie Artur i zaczęliśmy się tasować. Ja jednym wariantem, Artur drugim aż do 16, gdzie rzuciło mnie w lewo. Zdekoncentrowałem się i poleciałem na… 17, krzyknąłem Arturowi, że to nasz 17 i wróciliśmy się na 16. Tu był babol na dobre 2, jak nie 3 minuty. Dzięwiętnastkę skopaliśmy na wariancie. Mimo, że weszliśmy czysto, to ja nie tak chciałem iść. Nie chciałem ładować się w krzaki ale atakować z innego miejsca, no ale nie istotne. 20 ok, 21 ok, chociaż Artur poszedł za bardzo w lewo, to mu krzyknąłem, żeby się wrócił. Na 22 miałem małą dekoncentrację i trochę przysnąłem. Reszta czysto.

Generalnie zrobiłem dwa babole na jakieś 4 minuty łącznie. Sporo, szczególnie jak na sprincie, ale fizycznie czułem się ok. Według orgów pobiegłem 30:37, według mojego pomiaru czasu o minutę szybciej a włączyłem stoper na starcie i wyłączyłem na mecie, ale olać to. Pobiegłem fajne zawody i czułem się naprawdę spoko. Czułem teren, podobała mi się trasa i było naprawdę GIT. Kostka aż tak nie przeszkadzała, chociaż noga lekko uciekała i kuśtykałem, ale tragicznej tragedii nie było. Nie mogę się doczekać kolejnej edycji zawodów, które coraz bardziej mi się podobają.

To był bardzo udany czwartek, w którym zaliczyłem dwa starty. Zrobiłem w sumie 15 km trzeciego zakresu, czyli solidnego, porządnego, bezkompromisowego mocnego biegania. Przeżyłem, noga nie odpadła, więc dzień mocno na plus.

Umysł to wszystko. Mięsień to kawałek gumy. To kim jestem osiągnąłem tylko dzięki mojemu umysłowi

Paavo Nurmi

2021-11-04T19:14:30+01:0004/11/2021|Starty|