Mamy to. Mamy koniec sezonu startowego, chociaż dość śmiesznie to brzmi, bo takie prawdziwe ściganie skończyło się dla mnie pod koniec maja po Mistrzostwach Polski w klasycznym BnO, gdzie zająłem IV miejsce. Potem była, i cały czas, jest, walka i reanimacja trupa.
Po niepodległościowym starcie, gdzie wyprułem żołądek i wszystkie wnętrzności, postanowiłem ogarnąć w sobotę leśny cross z mapą i kompasem w ramach imprezy Z Mapą do Lasu, w której staram się regularnie uczestniczyć. Pojechaliśmy Iwoną do Gołębiewa, wzięliśmy mapy w garść i każde z nas pobiegło w swoją stronę. Tego było mi trzeba i za tym się stęskniłem. Las, cisza, spokój, mapa i ja. Typowe odmóżdżenie i odreagowanie od wszystkich zewnętrznych bodźców i przede wszystkim brak nudy. Tak, jak 11.11 wynudziłem się na Biegu Niepodległości, tak tu godzinka hasania po lesie upłynęła błyskawicznie. Wyszło fajne tlenowe crossowe bieganie, podczas którego spłoszyłem stado jeleni liczące 7 sztuk oraz 3 dziki. Było cudownie i zastanawiałem się, jak pobiegnę z tego niedzielne City Trail. Leśne zawody na 5 km.
Na CT prawie się spóźniłem. Zabierałem się, jak pies do jeża, albo jeszcze gorzej, nawet nie wziąłem butów, które powinienem wziąć, tylko chwyciłem pierwsze lepsze leżące w korytarzu. Pomyliłem godziny startu i mało co, a przyjechałbym na biegi młodzieżowe, zamiast na open. W każdym razie ogarnąłem się i nawet zrobiłem krótką rozgrzewkę. Czułem się spoko. Pogadałem ze znajomymi i ustawiłem się w pierwszej strefie na starcie. A co tam! Ruszyliśmy… to znaczy ruszyli a ja za nimi. Jako, że trasy nie znałem, to nie wiedziałem, co mnie czeka. Wszyscy tylko straszyli podbiegiem na ostatnim kilometrze, więc to sobie wbiłem do głowy. Pierwszy kilometr był z góry.
Nie zerkałem ile było, tylko, jak kiedyś kliknąłem „lap” w zegarku. Było fajnie, luźno i swobodnie. Nie prułem się na maxa, ale też nie maszerowałem. Drugi km był lekko w górę, ale biegło się elegancko. Był zapas i fun. Trzeci podobnie, lekko w górę i tam już wyprzedzałem wolniejszych zawodników. Czułem się git. Jak to zazwyczaj bywa, po każdym podbiegu musi być zbieg, więc na nim puściłem nogi. Mijając Pawła, usłyszałem „uwaga, jakiś wariat biegnie!” Walnąłem śmiechem i poleciałem dalej, mając cały czas ostatni podbieg, który gdzieś w oddali czekał by się z nim zmierzyć. Kiedy przed sobą zobaczyłem sztajchę ostro wznoszącą się w górę, pomyślałem… no ładnie. Będzie co robić. Górka była solidna. Była zacna i epicka, a za nią kolejna. Na dobicie. Cudownie.
Oba podbiegi wbiegłem, znaczy się wczłapałem się, ale nie przeszedłem do marszu. Cały czas z nóżki na nóżkę biegłem, więc coś tam z tej siły zostało w nogach. Brakowało dynamiki i takiego pierdzielnięcia, ognia, ale byłem i jestem cały czas tego świadomy. Nie ma z czego, ale walić to. Metę ogarnąłem po 20 minutach i 18 sekundach, z czego jestem bardzo zadowolony. Mogłem mocniej pobiec i bez problemu złamałbym 20 minut, ale niestety pobiegłem zbyt asekuracyjnie. Średnie HR wyszło 181 a maksymalne 193. Dla porównania, w Kosakowie, wkręciłem się maksymalnie na 195 a średnie tętno wyniosło 187. To był dobry bieg. Spokojny, asekuracyjny, ale dobry i wcale nie przeszkadzała mi godzinka crossu w II zakresie, którą machnąłem dzień wcześniej. Widać, że organizm pamięta i wystarczy wejść w regularny trening, by to ruszyło.
Kolejny weekend zapowiadał się podobnie. W planie również było sobotnie bieganie po krzakach a w niedzielę czekała górska połówka, która z jednej strony powodowała obawę, czy dam radę, a z drugiej sprawiała, że czułem ekscytację. Ponad 20 km przebiegłem ostatnio 2 czerwca, nie licząc longu w BnO, który był po miękkim a nie po drogach.
W sobotę wyskoczyłem na mapę. Żeby utrudnić sobie życie i ćwiczyć to, z czego jestem noga, postanowiłem pobiec na mapie bez dróg, korzystając do nawigacji rzeźbę i kolory. Pierwsze 4, z 20 punktów, jednak pobiegłem wspierając się normalną mapą, ale potem zmieniłem i na wersję „hard” i jazda przed siebie. Spokojnie, bez ciśnienia, czujnie i kontrolnie. Starałem się czytać jak najdokładniej rzeźbę i to właśnie nią się kierować. Wychodziło naprawdę dobrze. Zrobiłem kilka bardzo subtelnych błędów, ale finalnie zaliczyłem dobry, jak na mnie bieg. Wyszło niecałe 9 km w tym 450 m w górę. Pięknie i nawet poczułem to lekko w nogach. Muszę jak najwięcej siedzieć na tego typu mapach, żeby nauczyć się jeszcze lepiej czytać teren i to właśnie nim się kierować przy obieraniu wariantów. Jest więc, co robić i nad czym pracować.
Na niedzielę zaplanowany miałem start w Półmaratonie Długa Góra na Pustkach Cisowskich, w biegu który organizują moi bardzo dobrzy kumple, z którymi razem trenowaliśmy w gdyńskiej Flocie. Oczywiście do biegu nie byłem przygotowany, ale miał to być pewnego rodzaju test i odpowiedź na kilka pytań. Czy jestem w stanie przebiec 20 km po ubitej nawierzchni, czy kostka będzie współpracować, czy nie odpadnie i czy udźwignę to fizycznie cisnąć rytmowo w II zakresie wchodząc tylko na podbiegach w III zakres. Nie chciałem się dodatkowo uwalić i sponiewierać, ale przeżyć to w dość dobrej dyspozycji.
Pogoda nie rozpieszczała, jak wyjeżdżałem z domu. Lało, padało i było paskudnie, ale całe szczęście na sam bieg się rozpogodziło. Opady ustały a przez chwilę było nawet widać słońce. Na starcie tradycyjnie pogadałem ze znajomymi, przybyłem kilka piątek i na mega luzie ustawiłem się na starcie. Ruszyłem gdzieś w środku, patrząc jak wyprzedzają mnie kolejni biegacze, którzy cisną na samym początku, by na końcu, czy nawet na pierwszym podbiegu, zaliczyć pierwsze cycki a potem zgona. Przyglądałem się na krok biegowy osób, które biegły obok i było doskonale widać, kto coś robi w tym kierunku a kto ma to w głębokim poważaniu. Czułem się ok. Mięśniowo było fajnie, oddechowo starałem się nie wkręcać wyżej niż 175, nie licząc oczywiście podbiegów, gdzie serducho musiało mocniej popracować. Na zbiegach puszczałem nogi, na prostych trzymałem się tętna a na podbiegach wiadomo. Modlitwa o przetrwanie, chociaż każdy z podbiegów wbiegłem. Nie maszerowałem na ani jednym fragmencie. Na 5 km przez głowę przeszła mi jednak pewna myśl. Nuda. Nuda. Nuda, a do końca jeszcze ponad 15 km. OMG. Czy nie zanudzę się na amen? Ciekawe doświadczenie. Na pierwszym punkcie z wodą zatrzymałem się i pogadałem z minutkę z moim dawnym trenerem, co podkreśla jak zabawowo podszedłem do tych zawodów. Tam też poczekałem, na kilku chłopaków, którzy deptali mi po piętach, ale okazali się niekoleżeńscy i nie chcieli biec ze mną dalej. Pobiegłem więc sam, w sumie z Piotrem, którego goniłem po moim pitstopie. Potem lecieliśmy razem, dając sobie co jakiś czas zmiany. Było ok, do momentu zbiegu, kiedy uciekła mi dwa razy lewa kostka. Gdyby nie godziny ćwiczeń wzmacniających, na 100% bym ją skręcił, więc lekko zwolniłem i ostrożniej zbiegałem.
Dałem trochę ciała wybierając buty, w których startowałem. Leciałem w Inov8 Trailfly Ultra, butach mega wygodnych z super amortyzacją, ale zbyt wysokich, jak dla mnie. Mam tu na myśli wysokość pianki, czyli odległość stopy od podłoża. Nie przepadam za takimi butami, wolę buty bardziej minimalistyczne, w których mogę czuć podłoże i mieć 100% kontroli nad trakcją. W tych butach niestety tego nie ma. Mimo wygody i komfortu, nie czuję się pewnie, ale z uwagi na kostkę, muszę jeszcze biegać na poduszkach. Kostka uciekła, Piotr uciekł, więc zostałem sam aż do kolejnego punktu, kiedy doszedłem kolegę, który zatrzymał się na picie a ja nie. Piter rzucił tylko hasło, że dobrze, że jestem i polecieliśmy razem dalej. Byliśmy już ostro styrani, a przed nami do pokonania był najtrudniejszy fragment zawodów. Ciągnący się singiel na Długiej Górze. Nie lubię tego fragmentu, który kojarzy mi się z wyścigiem MTB w błocie i deszczu, kiedy nie potrafiłem poradzić sobie ze zjazdem. Tam też 3 lata temu, podczas tego samego półmaratonu prawie sobie skręciłem nogę. Nie mam więc miłych wspomnień, ale postanowiłem walczyć. Tam też odszedłem Piotrowi i goniłem biegacza, który cisnął przede mną. Tam również postanowiłem się mocniej zmęczyć i nie patrzyłem na puls. Odcinek pokonałem, zbieg zaliczyłem i do mety został mi tylko jeden paskudny i wymagający podbieg. Ogarnąłem i po 1 godzinie 39 minutach i 2 sekundach zameldowałem się na mecie. W 2018 zajęło mi to 1:28 z ogonkiem, ale wtedy ścigaliśmy się z chłopakami i byłem w jako takiej formie.
Sam bieg oceniam pozytywnie. Średnie tętno wyszło 176, maksymalne 189, wszystkie podbiegi wbiegłem, nic sobie nie urwałem, nic nie odpadło i nic nie boli. Czuję lekki dyskomfort w stawie skokowym, ale to jeszcze się będzie długo za mną ciągnęło. Oczywiście się zmęczyłem i dostałem w trąbę, ale tak miało być. Cieszę się, że w dwa dni zrobiłem prawie 30 km w tym 1000 m w górę i naprawdę czuję się dobrze. To mocno podbudowuje widząc, że można całkiem fajnie biegać nie trenując biegania a wykonując ćwiczenia okołobiegowe. Oczywiście, żeby zrobić wyniki, trzeba wrócić do trenowania, ale jak połączy się trening z poprawą motoryki, nad którą solidnie pracuję oraz z siłą i sprawnością, to może być z tego naprawdę solidne bieganie. Grunt to, żeby było zdrowie i nic po drodze się nie zepsuło. Wtedy będzie GIT!
Co dalej? Chwila treningu, zabawa z mapą i urlop. Taki jest plan, a jak będzie? Nie wiem, życie zweryfikuje wszystko.
Kto potrafi cieszyć się z małych rzeczy, mieszka w ogrodzie pełnym szczęśliwości.
– Phil Bosmans