Po powrocie ze Szklarskiej miałem dość urozmaicony i mocny tydzień treningowo startowy, a że moja forma jest daleko w lesie czy w polu, to zapowiadała się jazda bez trzymanki. W czwartek zaliczyłem fajny bieg w Nocnym Azymucie na orientację a w sobotę ścigałem się w Zimowym Festiwalu Biegowym Ultra Way.
Z mapą i kompasem…
W czwartek wiało, jak na Spitsbergenie. Urywało łeb i drzewa wraz z korzeniami, ale co tam. Postanowiliśmy pojechać do Gdańska i na obiektach Alma Mater, czyli mojej ukochanej Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu, zmierzyć się z rybimi trasami. Iwona biegała Piranię a ja Rekina. Było zacnie i tego mi brakowało przez ostatnie miesiące. Mapa, kompas i jazda, jazda, jazda. Stęskniłem się za BnO i miałem mega zajawkę na bieganie. Jedynym minusem był obolały pośladek po górskich eskapadach i długiej jeździe samochodem, ale co tam. Biegać!
Wystartowaliśmy pełni werwy i humoru. W telegraficznym skrócie biegło się bezbłędnie, chociaż jak po zawodach analizowałem przebiegi, to mogłem a raczej powinienem wybrać lepsze warianty, tak czy siak pierwsze koty za płoty. Skupić się muszę jednak nad czymś innym, mianowicie nad moim ulubionym słowem, czyli koncentracji. Od pierwszego punktu już coś tam w łepetynie nie grało i nie mogłem skupić się na płynnym biegu. Nie była to wichura, słaba lampa czy spinający pośladek. Był to mój szybki chip, który niewiadomo czemu przestał ze mną współpracować. Dla niewtajemniczonych – na każdym punkcie kontrolnym, który trzeba zaliczyć znajduje się lampion i puszka do której należy albo włożyć chip, z którym się biegnie, albo przebiec obok puszki w małej (nigdy nie wiem, jak małej) odległości i na tej podstawie podbić punkt. To coś podobnego jak w biegach ulicznych. Świat biega z szybkimi chipami, których nie trzeba wkładać do dziurek i jest to szybkie rozwiązanie. Można podbic punkt praktycznie w pełnym biegu. Nie trzeba zwalniać czy zatrzymywać się. Mój chip walnął focha i już na pierwszym punkcie grzecznie poinformował mnie, że coś jest nie tak. Nie zapiszczał jak przebiegłem obok punktu, więc musiałem się cofnąć, zatrzymać się i włożyć chip do dziurki i potem znów ruszyć… Tak było na każdym z 21 punktów a co to oznacza? To, że straciłem 21 x 4 sekundy, czyli około 84 sekundy, liczmy półtorej minuty. Co to znaczy na sprincie? To przepaść… Tak oto mój chip spowodował, że większość trasy motały mi się po głowie myśli, co działo się nie tak i dlaczego chip nie piszczy. Czy to bateria? Nie wiedziałem, aż do momentu kiedy przybiegłem na metę. Kolega z klubu zaorał mnie jak juniora i zapytał się, czy na starcie podbiłem tak zwany „check”, czyli punkt gdzie sprawdza się gotowość chipa… Oczywiście zapomniałem, gdyż byłem tak zafascynowany zbliżającym się startem. Za gapowa się płaci…Bieg ukończyłem na 6. pozycji ze stratą 4 minut i 24 sekund do zwycięzcy. Mimo to byłem zadowolony i bardzo mi się podobało. Fajnie było znów wrócić na orientalistyczny front.
Dyszka w crossie…
Nie planowałem tego startu, ale na sobotę chciałem tradycyjnie pobiec dychę crossu, jak to mam w zwyczaju robić w okresie budowania formy. Szumnie i hucznie nazwane, no ale coś w tym jest. Crossy biegałem od zawsze, od czasów dzieciństwa w BnO i bardzo dobrze na tym wychodziłem. To mnie mocno pchało do przodu, co potem przekładało się na ulicy czy w lesie. Za dobrych czasów cross biegałem 2 razy w tygodniu stopniowo zwiększając intensywność tego treningu, więc tym bardziej ucieszyłem się, jak znalazłem w okolicy sobotnie zawody w fajnym pagórkowatym terenie na idealnym dla mnie, jak na ten czas, dystansie.
Organizator na swojej stronie internetowej tak opisywał ten bieg:
SZYBKA SARNA 10 KM+
Dystans 10,2 km
Przewyższenie +/- 248 metrów
Limit na pokonanie dystansu 3 godzin.
To najkrótszy dystans Zimowego Festiwalu Biegowego ULTRA WAY. W sam raz, by zasmakować biegania w terenie, zmierzyć się z niekoniecznie przyjaznymi warunkami pogodowymi, z dala od bieżni automatycznej w zaciszu klubu fitness.
Wystartujecie o godzinie 13:00, 15-go stycznia 2022 r z terenu Ośrodka Szkolno-Wychowawczego nr 2 w Wejherowie (ul. Przyjaźni). Leśnie ścieżki poprowadzą Was do dolinki Potoku Pętkowickiego, przetniecie ul. Strzelecką, miniecie po lewej urokliwy staw i zaczniecie podbiegi. Za jakiś czas po prawej ujrzycie pole golfowe. Może znajdziecie pod nogami jakąś zagubioną piłeczkę golfową? W okolicy rezerwatu Lewice osiągniecie najwyższy punkt trasy – 144,8 m n.p.m. Stamtąd powoli będziecie się szykować do powrotu w stronę Wejherowa. Przebiegniecie przez wzgórze Syjon i wąskim zbiegiem dotrzecie ponownie do Potoku Pętkowickiego. W drodze powrotnej również trzeba będzie pokonać ul. Strzelecką, skręcając za nią w prawo do lasu. Jeszcze kilka zakrętów, zbieg w stronę zabudowy miejskiej i dotrzecie do mety. Za Wami będzie ponad 10 km biegu, czyli… ćwierć maraton. Brzmi dumnie! Nie ma wątpliwości, że po pokonaniu tego dystansu polubicie biegi terenowe i spotkamy się na bardziej wymagających trasach!
Czyli akurat. Dyszka biegania, 250 w górę, trochę w terenie, trochę po drogach. Idealnie. Zadzwoniłem do Darka Rewersa, organizatora, z którym znamy się z czasów BnO, dogadałem temat startu i w piątek wieczorem zameldowałem się w biurze zawodów po pakiet startowy. Bez słodzenia, biuro zrobiło na mnie wrażenie, szczególnie że myślałem, że to będzie dość skromna i kameralna impreza a tu zaskoczenie. Był efekt WOW i widać było, że impreza ma potencjał i za kilka lat może być naprawde dużym i silnie obsadzonym biegiem. Można było wybierać w dystansach 10, 21, 42 i 66 km, czyli każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Ja, jak już wcześniej pisałem, wybrałem Szybką Sarnę na 10 km.
Ruszyliśmy o 13. Luźno, swobodnie, bez napinki. Obczaiłem rywali, sprawdziłem kto jak wygląda i z kim będzie można się ewentualnie pościgać a komu mogę powąchać buty. Celowałem podium w kategorii wiekowej, więc szukałem rywali w podobnym wieku. Na samym początku wyrwał się do przodu jeden biegacz, dla którego pozostałych tempo okaząło się zbyt wolne. Poszedł do przodu i z czystym sumieniem puściłem go przodem, nie nawiązując walki. Był za mocny i wiedziałem, że z nim nie wygram. Biegłem w małej grupce na dalszej pozycji, pilnując by Zuza, która również leciała na dychę, nie wpadła do jeziora, obok którego przebiegaliśmy. Po około 1 km lekko zacząłem przyspieszać i odrywać się od grupy, jednocześnie nasłuchując co dzieje się za plecami. Oddech rywali z kilometra na kilometr stawał się coraz cichszy, czego nie mogłem powiedzieć o swoim. Pracowałem dość mocno, czułem w nogach weekendowe góry i nie miałem ani grama luzu. Jednak, jak się powiedziało A, to wiadomo co dalej… Po początkowych kilometrach, które wiodły utwardzoną drogą, swoje kroki skierowaliśmy w las, na ścieżkę wydeptaną przez zająca, która wiodła obok pola golfowego. Był to przyjemny kręty trawers prowadzący przez dość wymagający teren. W pewnym momencie nadziałem się na wystającą gałąź, która solidnie sponiewierała mi pachwinę, cudem było, że nie zrobiłem sobie nic poważnego, a mogłem przebić tętnice udową… Jak zobaczył to Mateusz, fizjo z którym działam regularnie, złapał się za głowę i przeżegnał lewą nogą. Wyglądało to naprawdę hardcorowo. Siniaka we wszystkich kolorach tęczy miałem na połowę uda.
Wracając jednak do biegu. Leciało się dobrze, na zakrętach kontrolowałem pozycję i wzrokiem szukałem rywali. Całe szczęście nikt nie naciskał i nie musiałem się spinać. Biegłem rytmowo połykając kolejne kilometry. Trasa była naprawdę fajna. Zbiegi, podbiegi a na koniec wbieg na Kalwarię, więc nie wiało nudą. Można było się zmęczyć i zostawić trochę zdrowia. Finalnie dobiegłem na drugiej pozycji w generalce z czasem 46:09. Zwycięzca przeciął linię mety 47 sekund przede mną…
To były dobre zawody i bardzo dobry trening. Poczułem nutkę rywalizaji, popracowałem na fajnej intensywności i doskonale się bawiłem. Organizacyjnie było GIT, chociaż jedyne do czego mógłbym się przyczepić to kolor szarf oznaczających trasę. Szarfy zlewały się z kolorem roślinności i trzeba było momentami być bardzo czujnym, ale na taką awaryjną sytuację miałem wgranego tracka z mapą trasy.
Gdy na twojej drodze pojawi się wiele przeszkód, nie pozwól byś ty sam był jedną z nich – Ralph Marston