Moja forma ostatnio pozostawiała bardzo dużo do życzenia. Złapałem jakąś paskudną infekcję i solidnie poleciały mi wszystkie parametry, co poczułem na kilku treningach i na ostatnim starcie w CT. Było paskudnie a nawet gorzej. Serducho pracowało na kosmicznych obrotach, prędkości były arcy żółwie a moje samopoczucie było tragiczne. Trzeba było wdrożyć bardzo szybko plan naprawczy, żeby przeżyć ten start i nie zostawić na nim całego zdrowia.
Na początku tygodnia, we wtorek dałem sobie solidny łomot na płotkach. Było bardzo, ale to bardzo intensywnie, tak że zastanawiałem się, czy uda mi się ogarnąć wszystkie zaplanowane serie. Bolało i to mocno. Wentylowałem się wszystkimi możliwymi otworami, ale było cudownie. Kolejnego dnia postanowiłem pobiec kontrolne tempo, czyli 4 x 1 km… Tak wiem, że to żaden trening, ale jak nie ma zdrowia, nie ma trenowania. Plan był prosty polecieć po około 4’ i obserwować, co będzie się działo. Optymistycznie nastawiło mnie rozbieganie, które wyszło po 4’47 a na takie prędkości już dawno nie wchodziłem. Zrobiłem rozgrzewkę i ruszyłem. Noga szła luźno i swobodnie. Pierwszy km zrobiłem w 3’58. Był luz. Przetruchtałem 200 m i ruszyłem dalej. Wyszło 3’51 i było ok. 200 metrów przerwy i kolejny tysiączek, tym razem w 3’47 i ostatni w 3’40. Tu już trzeba było się zmęczyć, ale było dobrze. W czwartek odpoczywałem, a w piątek poleciałem 10 km rozbiegania po 4’55. Było git i wiedziałem, że na zawodach powinienem przeżyć.
Etap 1 – dystans średni – 4,2 km, 15 PK, 70 m UP
Na sobotę zaplanowano dwa etapy. Fajne, szybkie „midelki” w mega technicznym i wymagającym terenie, z którym miałem zatargi z ubiegłego roku, gdzie latałem jak kot z pęcherzem po całym lesie. Teraz więc najważniejsza była koncentracja, spokój i uwaga, żeby nie zrobić babola i polecieć w miarę czysto.
Zrobiłem solidną rozgrzewkę i nakręcony ustawiłem się na starcie. Kiedy zegar zapiszczał spokojnie ruszyłem wgryzając się jak najdokładniej w mapę. Wiedziałem, że tylko spokój może mnie uratować a każdy gwałtowny ruch będzie kosztował wiele cennych sekund, czy nawet minut.
Jedynkę podbiłem szybko i czysto, ale… odbiegając od punktu nie usłyszałem charakterystycznego piknięcia. Rzuciłem wiązankę solidnych niecenzuralnych słów, określających mój stan umysłu i pocisnąłem dalej. Okazało się, że podobnie, jak na Nocnym Azymucie, nie podbiłem checka na starcie i każdy punkt musiałem odbijać z ręki. 15 punktów razy 4 sekundy równa się minuta w plecy. Cóż, za gapowe się płaci i to słono. Dwójkę kliknąłem szybko, było dobrze, ale wiedziałem, że teraz muszę jeszcze bardziej się skoncentrować i spokojnie robić swoje. 3, 4, 5, 6 czysto. Skopałem za to 7. Prosty krótki przebieg a ja nie mogłem wpasować się w dołek i rzucało mnie raz w prawo, raz w lewo. Straciłem dobrą minutę. 8 czysto, ale 9… masakra, tym bardziej, że szedłem pewnie, spokojnie i równo. Droga, na skrzyżowaniu w prawo, do gęstwinki i w dołek. OK, ale w który? No właśnie. Biegałem od dołka do dołka i zamiast spokojnie stanąć i pomyśleć włączyła mi się opcja chaos. Kolejna minuta w plecy. 10, 11, 12, 13, 14 i 15 czysto co mnie mocno podbudowało, bo od 11 do 14 było co robić i przy tak rozbudowanej mikrorzeźbie ciężko było się od czegoś konkretnego odbić.
W sumie zrobiłem około 2’30” błędu i jakby do tego dodać minutkę na kasowanie punktów… Całość zajęła mi 27:15 i etap pierwszy zakończyłem na 5. pozycji ze stratą 3 minut i 32 sekund do zwycięzcy.
Etap 2 – dystans średni – 4,3 km, 18 PK, 110 m UP
Podbij check, pobij check, podbij check… Tylko o tym myślałem podczas rozgrzewki. To było najważniejsze i stanowiło najwyższy priorytetowy priorytet i tak się stało. Podbiłem check, wziąłem opisy, potem mapę i ruszyłem. Spokojnie, czujnie, bez fisiowania.
Żarło, od samego początku żarło. Leciałem mocno skoncentrowany i skupiałem się w 200% na mapie. Było idealnie, ale jak idzie idealnie to prędzej czy późnej coś musi się sknocić i się sknociło. Żarło, żarło i zdechło i to oczywiście w głupi sposób. Biegnąc na 7 punkt, znajdujący się na końcu suchego rowu o numerze 78 stanąłem na…11, który był na przebiegu na nieszczęsny 7. Stanąłem i zgłupiałem. Punkt jest, kod jest ale inny, 77. O co chodzi? Autentycznie zgłupiałem. Cofnąłem się do drogi, potem wbiegłem znów na 77 i dalej nie wiedziałem co się dzieje. Dopiero później spostrzegłem, że jestem na 11, który znajduje się na przebiegu na 7. Masakra. Ogarnąłem kuwetę i pocisnąłem na mega wkurzeniu dalej. 8, 9 czysto ale na 10 znów włączył się tryb chaos i zacząłem się kręcić. Było grubo i z opresji wyciągnął mnie Pery, który krzyknął, że punkt jest z tyłu. Poukładałem klocki i pocisnąłem dalej czysto i mocno, ale żeby nie było tak różowo, to na ostatni punkt zamiast pobiec po kresce, nie wiedzieć czemu zbiegłem do drogi…
Myślę, że zrobiłem 5’ błędu i metę przeciąłem po 30 minutach i 52 sekundach na 4. miejscu ze stratą 7 minut i 4 sekund do zwycięzcy. Sporo.
Po dwóch etapach byłem na 5. Pozycji tracąc do 4. Zawodnika 23 sekundy a do podium 53 sekundy, więc strata była spokojnie do odrobienia, oczywiście przy czystym i bezbłędnym biegu. Taki był plan, takie było założenie i z takim nastawieniem wracałem do domu po dwóch etapach.
Etap 3 – dystans klasyczny – 8,5 km, 24 PK, 185 m UP
Sukces w każdym sporcie osiąga zawodnik, który jest skoncentrowany na wykonaniu zadania i nic go nie rozprasza. Ma czystą głową i myśli tylko i wyłącznie o zadaniu do wykonania. W BnO jest to szczególnie ważne, gdyż oprócz biegu z wysoką i bardzo wysoką intensywnością trzeba czytać mapę i wybierać optymalne warianty. Chwila dekoncentracji, zbłądzenie głowy w inną stronę przyczynia się do powstawania błędów a to wprowadza chaos, który eliminuje zawodnika w walce o czołowe lokaty.
Głowa tym razem została w domu z Kendrą, której kocie dni dobiegały końca. Fakt, że od dłuższego czasu zmagała się z małym skurwysynkiem, który zżerał jej żołądek i z raczą satysfakcją przerzucał się na inne organy przytłaczała mnie okrutnie powodując napływ bezsilności i mentalnego osłabienia. Ciężko mi było zaadaptować się do teraźniejszości i skoncentrować na zadaniu. Wiedziałem, że kolejnego dnia będę musiał odprowadzić moją dziewczynkę na drugą stronę tęczowego mostu. Takie jest życie i na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Możemy stawać na rzęsach i robić ile możemy, ale przeznaczenie i tak ma zawsze asa w rękawie i nie zawaha się go użyć w najmniej oczekiwanym momencie.
Patrząc jednak na tą całą sytuację z innej strony, widać doskonale jak ważna jest koncentracja w sporcie i jak istotne jest ukierunkowanie głowy na zadaniu. Nie może być ani jednego bodźca, który rozprasza i powoduje, że myśli zostaną skierowane w inną stronę. Podobny przypadek miałem w 2010 roku, kiedy biegłem maraton w Berlinie. Mój Tata złamał szyjkę kości udowej, więc moja głowa była w Gdyni a nogi w Berlinie. Maraton oczywiście nie wyszedł a czas 2:33 coś był daleki od oczekiwań. Często z podobnymi problemami borykają się moi zawodnicy u których duża dawna stresu powoduje dyskomfort czy nawet ból w brzuchu, głównie w okolicy żołądka. Tam właśnie siedzi stres i tam lubi się on kumulować. Nie zawsze problemy z brzuchem oznaczają tematy pokarmowe, warto przeanalizować swoje życie, ostatnie trudne sytuacje i popracować oddechowo na przeponie, żeby chociaż trochę zlikwidować nakładające się tam napięcie.
Wracając jednak do samego biegu. Starałem się skoncentrować na maxa, ukierunkować swoje myśli na las, na mapę i na mocne bieganie. Była szansa na podium, bo najniższy stopień znajdował się niecałą minutę przede mną. To można było spokojnie nadrobić, pod warunkiem czystego biegu.
Jedynka czysto i spokojnie, ale na dwójkę rzuciło mnie na prawo. Straciłem tam około 2 minut. Trójka czysto do czasu, ale samo wejście w punkt masakra. Kręciłem się, jak świński ogon i straciłem kolejna minutę, ale co zrobiłem na kolejny punkt, woła o pomstę do nieba. Przebieg był prosty. Droga, płot po prawej ręce, ścieżka, myk przez bagno aż do suchego rowu po lewej ręce, ścieżka, rozwidlenie, prosto i od dołka atak na muldę. Przebieg na niecałe 6 minut a Suchy był wszędzie. Autentycznie nie wiedziałem, gdzie jestem i miałem w głowie myśl, żeby rzucić biały ręcznik i zakończyć w tym miejscu zawody. Po pewnym czasie okazało się, że kręcę się w okolicy 13 punktu, czyli rzuciło mnie solidnie w lewo. Jak do tego doszło? Nie wiem. Kolejne punkty przeleciałem czysto, aż do 10 gdzie znów zabiegłem za mocno w lewo. Tam popłynąłem kolejną minutę. Do tego miejsca miałem dobre 12 minut w plecy. Na tym punkcie spotkałem się z Arturem z Włóczykija, który gonił mnie na 6 minut a po pewnym czasie dogonił nas zawodnik z WATu, więc zaczęło się szybkie bieganie, bo jeden chciał drugiego zgubić. Zrobiłem jeszcze jedne mały błąd na 14, ale reszta poszła w miarę ok. Ciekawie było na przebiegach 15-16 i dalej, gdzie było czujnie i technicznie. Czułem mięśniowe zmęczenie, szczególnie w czwórkach, ale jakoś jeszcze ogarniałem kuwetę. Takie przejście na bieganie we trójkę, gdzie jeden obserwuje drugiego, stara się go zmylić, zmienić wariant uciec na chwilę pomogło mi uwolnić głowę.
Bieg zaliczyłem na 6 pozycji z czasem 1:05:44. Zwycięzca pobiegł 48:48. Myślę, że przy czystym bieganiu poleciałbym 52-53 minuty. Finalnie po trzech etapach zająłem 4 miejsce z czasem 2:03:51. Wyszły więc solidne dwie godziny mocnego siłowego biegania, czyli zacnego II zakresu z fajnymi wstawkami w III-cim. Mimo, że nie poszło, jak chciałem to patrząc pod kątem treningu fizycznego jak i technicznego zrobiłem naprawdę fajną robotę, która zaprocentuje w kolejnych tygodniach i będzie podwalinami do maratońskiego treningu, w który niedługo trzeba będzie wejść.
W poniedziałek, czyli dzień po zawodach, odprowadziliśmy Kendrę na tęczowy most, którym przebiegła na drugą stronę, za szybko, za wcześnie. Do zobaczenia…