Wczoraj na treningu Z Mapą do Lasu, organizowanym przez Azymut 45 Gdynia zagaił mnie kolega. Krótko, zwięźle i treściwie dał mi do zrozumienia, że chyba się obijam, bo nic nie piszę na blogu. Miał rację. Od czerwcowego maratonu trochę się rozleniwiłem i bardziej się ruszam, mniej biegam o trenowaniu nie wspominając. Nie powiem, żeby mnie to martwiło, bo całkiem dobrze się z tym czuję, ale… Taki stan nie może przecież wiecznie trwać. Adam – dzięki za kopa. Wracam do gry. Może bardziej do pisania, potem do biegania a następnie… Zobaczymy.
Widząc, jakie są zaległości na blogu, muszę cię uderzyć w pierś, powiedzieć mea culpa i cofnąć się do… maja. Tak, do maja, czyli dawno, dawno temu, kiedy na ziemi żyły dinozaury. Niby ostatni wpis jest o czerwcowym maratonie, ale nie ma nic, o starcie który zaliczyłem na tydzień przed tym startem, nie ma nic o 4-ro dniówce na orientację, czyli o Pomerania O-Cup ani o piątce w sztafecie triathlonowej w Stężycy. Jak widać działo się i nie obijałem się biegowo, tylko blogowo. Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć, tylko jedno krótkie włosy – krótka pamięć, więc czas cofnąć czasoprzestrzeń i wrócić do pięknego, deszczowego majowego startu w ramach Festiwalu Biegowego Ultra-Way, którego mózgiem i motorem napędowym był kolega z BnO Darek.
Jak najmniejszym nakładem sił…
Nie wiedziałem czy pobiec, czy nie i jak zawsze zgłosiłem się na ostatnią chwilę. Potrzebowałem mocniejszego bodźca, którym nie byłby start w BnO, ale coś szybszego w przełaju, najlepiej w grupie, żeby można było zagrać w biegowe szachy i trochę powalczyć. Jako, że bieg był rozgrywany za miedzą, w Rumi, to zdecydowałem się tam wystartować. Pogoda była idealna do biegania. Lekko padało, temperatura była idealna, więc zapowiadał się fajny bieg. Po krótkiej rozgrzewce ustawiłem się na starcie i jak zawsze bacznie zlustrowałem rywali. Popatrzyłem kto jak wygląda, kto jak się grzeje i po wystrzale startera ruszyłem w pierwszej grupie. Kilku chłopaków ruszyło bardzo mocno, prawie jak na setkę, co mnie mocno zaciekawiło, ale nie liczy się jak kto zaczyna, a jak kto kończy. Proste. Pocisnęliśmy osiedlową drogą do lasu, gdzie zaczął się ponad 2 km podbieg. Mając wgrany track w zegarku oraz zrobiony rekonesans pierwszej części trasy wiedziałem co mnie czeka. Chłopaki nie. To dało mi do myślenia, że już na starcie mam przewagę. Pierwszy podbieg i hop, hop, hop… grupa się rozerwała na drobne. Po około 1 km zostało nas trzech. Zawodnik w białym stroju i w ciemnym. Biały biegł przez piętę i nie czuł się pewnie na zbiegach, co wyczułem na samym początku. Nie czuł się również dobrze na singlach, czyli trzeba to było wykorzystać i tak powstał plan na ten bieg. Spokojnie na podbiegu, ciut mocniej na prostych i jazda w dół. Tak lecieliśmy razem do około 4,5 km, kiedy zaczął się długi zbieg… Tam przycisnąłem i puściłem nogi. Było trawieście, mokro, ślisko i miejscami błotniście. Idealnie. Na tym zbiegu zrobiłem sobie przewagę, którą spokojnie utrzymałem do samego końca, pewnie kontrolując cały bieg. Na kilku kolejnych zbiegach profilaktycznie puściłem nogi i spokojnie, z dużym zapasem wygrałem ten bieg jak najmniejszym nakładem sił, co było najważniejsze.
Pomerania O-Cup
Czwartek, piątek, sobota, niedziela… Cztery dni biegania, cztery dni ścigania się w otomańskich lasach to było to, na co długi czas czekałem. Musiałem zresetować głowę po maratońskich przygotowaniach i ostatnim starcie na królewskim dystansie. Musiałem w głowie na nowo poukładać sobie wszystko na mojej biegowej drodze życia, która jak zawsze lubi dać mi ostro popalić. Kto się lubi, ten się czubi chciałoby się powiedzieć, więc się czubimy i się lubimy, ale jakoś brniemy do przodu. Raz szybciej, raz wolniej, ale do przodu.
Harpagany, które organizowały te zawody i których bardzo mocno pozdrawiam, przygotowały naprawdę GIT zawody, które ostro dały w tyłek w każdym aspekcie. Fizycznie było mocno. Technicznie było momentami bardzo mocno a o resztę zadbało czerwcowe słoneczko, które smażyło i wyciskało siódme poty. Jak wcześniej napisałem, zawody składały się z czterech etapów. W czwartek i piątek do ogarnięcia był dystans średni, w sobotę klasyk i w niedzielę znów średni. Fajnie i sympatycznie.
Etap 1
>>> LIVELOX <<< tu można kliknąć, wybrać kategorię M40 i zobaczyć, jak Suchy latał po krzakach. Raz w prawo, raz w lewo i potem na drzewo.
Było spoko, ale do czasu, kiedy z punktu 5 biegłem do 6. Była to mulda w środku lasu, chociaż ja nazwałbym to „punkt w środku niczego”… Tam zrobiłe, mega byka i cały misterny plan poszedł… no właśnie. Lekko skopałem potem 13 i było po zawodach, a szkoda, bo czułem się dobrze. Miałem nadzieję, że odbiję sobie to w kolejnych etapach, bo zawody dopiero się rozpoczęły.
Etap 2
>>> LIVELOX <<<
Pamiętam, że zimową porą, kolega mawiał, że w lesie jest śniegu po jaja żyrafy. Na drugim etapie Pomeranii z czystym sumieniem mogłem powiedzieć, że nie jedna żyrafa utopiłaby swoje klejnoty w leśnych bagnach. Dawno nie siedziałem po pas w błocie i nie pamiętam kiedy ostatnio zasysało mnie bagno, nie chcąc wypuścić. Tak właśnie zapamiętam ten etap. Jeden giga błąd na 9 punkt i … szkoda gadać. A miało być tak pięknie.
Etap 3
>>> LIVELOX <<<
Czekałem na ten klasyk i dużo po nim oczekiwałem. Miałem nadzieję, że odbiję sobie słabe występy w pierwszym i drugim dniu i prawie tak było, ale prawie robi wielką różnicę. Noga szła elegancko, prędkości były spoko, podobnie jak koncentracja. Na pewnych przebiegach dawałem do pieca a przed dobiegnięciem do punktu, hamulec, spokój i pewne wejście. Oczywiście w teorii, ale znów poleciałem na tym, że jak idzie za dobrze, jak zaczynam myśleć, że jest git, jak noga idzie to… pojawia się nutka dekoncentracji i robię babole, ale właśnie dlatego taki fajny jest ten sport. Można mieć pod butem, można latać dychę w 29 minut, ale jak nie ma się w głowie, to…
Etap 4
>>> LIVELOX <<<
Jestem maratończykiem i rozkręcam się z każdym pokonanym kilometrem. Im dalej, im dłużej, tym lepiej. Tak też było na ostatnim dystansie Pomeranii, który to zakończyłem na drugiej pozycji, chwilę za Litwinem i tym biegiem przypieczętowałem trzecie miejsce w generalce. Biegło się bardzo dobrze, mimo kilku błędów i lejącego się z nieba żaru. Fizycznie czułem się bardzo dobrze, co idealnie pokazało że jeszcze coś tam w środku siedzi. Myślę, że duży wpływ miał totalny luz w głowie, zero stresu i spinania tyłka, tylko luźna guma. Stres spala, jak się człowiej napina to nic nie wychodzi i robi się błędy a jak jest spokój to żre… Oczywiście na tym etapie zakopałem się w dołkach, czyli na 8 punkcie. Fajnie to widać w liveloxie, ale jak trafić w odpowiednią dziurę, jak jest ich tryliard? Nie wiem. Na czuja.
W każdym razie udało się ukończyć zawody na 3 pozycji w M40, z czego byłem zadowolony. To były naprawdę dobre zawody.
Sztafetowy triathlonowo
W sztafecie wystartowałem przypadkowo. Pewnego razu, znajomy z FB – Julian, napisał do mnie, czy nie chciałbym wystartować z nim i z jeszcze jednym kolegą w sztafecie triathlonowej, w Stężycy. Ja oczywiście miałbym pobiec na 5,25 km. Akurat w tym dniu nie miałem nic do roboty, więc po sprawdzeniu kalendarza potwierdziłem, że jestem na tak i w ten oto sposób 26 czerwca zameldowałem się w Stężycy.
Na pierwszej zmianie startował Tomek, który miał za zadanie jak najszybciej przepłynąć dystans 0,475 km, Julek miał przejechać 22,5 km a ja dokończyć zadanie biegnąc 5,25 km. Szybko i krótko a wszystko w ponad 30 stopniach. Po cichu celowałem w pudło w drużynówce, ale nie miałem zielonego pojęcia, jak spiszą się rywale, jak wystartują moi kompani i jak ja pobiegnę. Problem bardzo szybko rozwiązał Tomek, który uzyskał 2. czas w wodzie i do strefy zmian dotarłby na tej pozycji, ale na długim dobiegu przegoniło go kilku chuderlaczków. Tomek waży 96 kg, więc biegowo niestety nie miał z triathlonistami dużych szans, ale w wodzie przeorał ich jak juniorów. Po nim na trasę ruszył Julian, a ja zacząłem się stresować. Tradycyjnie obczaiłem pozostałe sztafety i po chwili wiedziałem z kim będę musiał się ścigać. W sztafecie rywali rozgrzewał się młody chłopak, z którym później na trasie biegu przyszło mi rywalizować. Julian przyjechał jako pierwszy ze sztafet, ale tuż za nim dojechała kolejna sztafeta, więc po chwili miałem rywala na plecach… Miałem pecha, bo po około 1,5 km pomyliłem trasę i zamiast pobiec prosto, skręciłem w prawo. Nadrobiłem około 150 metrów minimum i tam mnie dogonił, a nawet przegonił rywal. Po chwili dogoniłem młodego i przewiozłem się na jego plecach obserwując jak biegnie, jaki ma rytm i czy ma luz, czy ma już dość. Za jego plecami przetrzymałem się może 500, może 600 metrów, po czym dałem zmianę… Rywal starał się utrzymać, ale na moje szczęście, a jego nieszczęście nie dał rady a ja podkręcałem obroty wypracowując coraz większą i coraz bardziej bezpieczną przewagę. Linię mety minąłem z czasem 19:58, czyli średnia na km wyszła 3’48. Całkiem fajnie, jak na fakt upału, pomylenia trasy i braku treningu tempowego. Coś tam w nogach jeszcze zostało.
Chłopaki byli mega zadowoleni, że zwyciężyliśmy a ja cieszyłem się z kolejnego dobrego startu i kolejnego miejsca na podium. To był dobry bieg. Było GIT!
Bo się bawić trzeba umieć! Oi!