Nowy nos. Nowe życie. Nowy ja

Gdybym wiedział, co wiem teraz nie wahałbym się ani sekundy, tylko ogarnął od razu temat przegrody nosowej, przerośniętych małżowin. Nie czekałbym kilkunastu lat na zabieg. Mądry Polak po szkodzie chciałoby się powiedzieć i akurat w moim przypadku to przysłowie sprawdziło się w 100%.

Pierwsza diagnoza padła 12 lat temu, kiedy na wizycie u laryngologa dostałem zalecenie zrobienia zabiegu korekty przegrody nosowej, ale historia tego co działo się z moim nosem sięga szkoły podstawowej. Pierwszy cios w nos dostałem podczas gry w piłkę, następny w mniej piłkarskich okolicznościach. Czasem byłem niegrzeczny, ale chyba każdy chłopak tak miał, więc nie byłem wyjątkiem. Niestety wtedy ani ja, ani moi Rodzice nie byliśmy świadomi tego, co mi się stało i co z tym zrobić. Przyzwyczaiłem się więc do ciągłego smarkania, szczególnie podczas biegania oraz do coraz gorszej wentylacji. Z upływem lat męczyłem się z tym coraz bardziej. Nie mogłem swobodnie oddychać, gdyż jedna dziurka zawsze była zapchana. Najgorzej było w okresie przejścia z zimy na wiosnę, kiedy z nosa ciekło jak z kranu, bolały zatoki i pojawiały się kolejne infekcje. Było naprawdę ciężko i musiałem coś z tym zrobić.

Na początku 2022 roku poszedłem do kolejnego laryngologa i tamta wizyta rozpoczęła proces, który właśnie się kończy. Lekarz, również maratończyk, nie był w stanie włożyć mi endoskopu do nosa, taki tam był bałagan. Po zrobieniu TK zatok na własne oczy zobaczyłem, jak wygląda moja przegroda oraz małżowiny nosowe. Klamka od zakrystii czy hamulec od karuzeli to najdelikatniejsze określenie tego, co tam się działo. Przegroda była tak pokręcona, tak pokrzywiona, że cudownie ograniczała wentylację, a przerośnięte małżowiny nosowe dolne idealnie podsumowały zdolność do przyswajania tlenu przez mój organizm. Jak do tego dołoży się przewlekłe zapalenie zatok, to mamy piękną receptę na sukces.

Nie wiem i nie potrafię powiedzieć, jak w takim stanie funkcjonowałem tyle lat i jak biegałem na solidnym amatorskim poziomie. Przypomnę, że w takim stanie zdrowia ustanowiłem życiówki na poziomie 15:49, 32:41, 50:04, 1:11:47, 2:29:34, odpowiednio na 5, 10, 15, 21.0975 i 42.195 km. Boję się myśleć, co by było, jakbym był zdrowy…

Co mnie powstrzymywało przez tyle lat, że nie zdecydowałem się na operację? To, że szukałem wymówek. Zawsze ważniejszy był sport, czyli szkoda mi było robić przerwę od treningu czy od startu w zawodach. Kiedyś taka przerwa pooperacyjna wynosiła kilka tygodni, teraz to 10-14 dni. Bałem się paskudnych tamponów w nosie i całego procesu operacji w znieczuleniu. Niestety to było wielkim błędem.

Żródło: https://www.szpitalpolanki.pl/oddzial_jednego_dnia

Drugie podejście nastąpiło pod koniec ubiegłego roku. Miałem już serdecznie dość problemów z wentylacją i wiecznego męczenia się. Czasami czułem, jak rozsadza mi głowę a oddychać mogłem tylko ustami, nawet przy bieganiu w niskiej intensywności. Zgłosiłem się do jednej z klinik, która ogłaszała się w sieci. Umówiłem się do laryngologa i na pierwszej wizycie zostałem zakwalifikowany na operację przegrody nosowej oraz małżowin nosowych dolnych. Lekarz, który przeprowadzał badanie zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Powiedział, ile to będzie kosztować oraz wytłumaczył dokładnie ze szczegółami o przebiegu operacji i procesu powrotu do zdrowia.  Widać było, że się na tym zna. Oczywiście wyguglowałem go w sieci, poczytałem jakie pisał prace naukowe, gdzie studiował, ile lat jest w zawodzie i jakie są na jego temat opinie. Nie dałbym się przecież kroić byle komu. Doktor przeszedł mój test pozytywnie i z czystym sumieniem wysłałem maila z prośbą o ustalenie terminu operacji. Kilka dni później otrzymałem odpowiedź z potwierdzeniem oraz z informacją, że datę zabiegu poznam na początku lutego. Termin ustalono na poniedziałek, 20 marca.

Im bliżej do operacji, tym silniejszy dopadał mnie stres. Niby potrafię sobie już z nim radzić. Wyeliminowałem skutecznie pewne zachowania, które kiedyś mnie dopadały, kiedy poziom stresu wylewał się uszami, ale to jednak było coś nowego. Nie obawiałem się bólu, wymiotowania czy innego dyskomfortu. Miałem to głęboko w poważaniu. Jedyne, co spędzało mi sen z powiek, to fakt, że mogę się nie obudzić. Głupia myśl, ale nigdy nie byłem pod całkowitą narkozą, więc swoje życie musiałem w 110% powierzyć innym osobom. Jakby coś nie pykło, to mógłbym albo stać się warzywem, albo razem z Kendrą ganiać motylki w lepszym świecie. Oczami wyobraźni widziałem siebie zawieszonego w błogim stanie nieświadomości unoszącego się nad operacyjnym stołem słysząc w tle kawałek Ozzyego Osbourna „Mama I’m comming home”…

Żródło: https://www.szpitalpolanki.pl/oddzial_jednego_dnia

Przed operacją musiałem spełnić jednak kilka warunków, jak wykonanie badań krwi zleconych przez lekarza, zrobienie testu na C19, lub wydrukowanie potwierdzenia szczepienia i puszczenie przelewu.

Z wynikami w garści i innymi kwitkami udałem się z samego rana do Szpitala Polanki na Oddział Leczenia Jednego Dnia. Tam przeprowadzona miała być operacja. Położono mnie do trzyosobowej sali wybudzeń i zaczęło się oczekiwanie. Po godzince leżakowania przyszła pani anestezjolog, która zrobiła ze mną szczegółowy wywiad. Okazało się, że kiedyś trochę biegała, nawet wystartowała na 10 km, ale coś się jej popsuło kolano i musiała zaprzestać tego rodzaju aktywności. Na wiadomość o tym, że jestem maratończykiem na emeryturze a moje najniższe HR było 28 (podczas testowania dziwnych leków przez grono wybitnych profesorów), lekarka stwierdziła uśmiechając się – to będzie wesoło, bo ze sportowcami zawsze są problemy i nigdy normalnie się nie zachowują. Miała na myśli fakt, że bardzo szybko metabolizujemy leki i mamy bardzo niskie tętno, co jest wyzwaniem dla anestezjologa. Jak dla zwykłego śmiertelnika HR w okolicy 40 wzmaga czujność stukrotnie i może świadczyć o stanie zagrożenia życia, tak dla wyczynowego sportowca to normalne i świadczy o mocy pod butem. Zaczęło się więc bardzo ciekawie i to od samego początku.

Najpierw operowano panią, której wycinano migdałki. Potem przyszła kolej na pana obok, a na deser zostawiono mnie. – Zapraszam pana maratończyka – powiedziała pani anestezjolog podchodząc do mojego łóżka. Zebrałem się więc i poszedłem. Wszedłem do sali operacyjnej i zamiast się położyć na łóżku i czekać na krojenie, dłutowanie i siekanie, rzuciłem hasło – dajcie mi chwilkę, muszę zobaczyć co tu macie fajnego. Zacząłem kręcić się po sali i podziwiać całą aparaturę. Nie często się jest świadomym na sali operacyjnej, więc musiałem to wykorzystać. Po chwili zwiedzania położyłem się grzecznie na stole. Założono mi wenflon, ciśnieniomierz i na nos maskę z tlenem. Oczywiście przez cały czas obie panie, które mną się zajmowały, opowiadały co będzie się działo. – Teraz może zacząć kręcić się panu w głowie i zrobi się pan senny – powiedziałata, która trzymała maskę z tlenem nad moim nosem i dodała do koleżanki – 50! Cokolwiek by to znaczyło, to ja nie czułem nic, o czym radośnie poinformowałem panią anestezjolog. Ona wiedziała co się święci i podbiła stawkę – 100! Znowu nic się nie działo. Nuda. Jakieś słabe mają te leki, pomyślałem o czym ponownie poinformowałem lekarkę. – 200! Usłyszałem i sprawa zaczęła robić się poważna. – Oho, chyba coś się dzieje, kręci mi się w głowie, idę spać, dobranoc – to ostatnie słowa, które pamiętam. Potem nie mam pojęcia co się ze mną działo. Ocknąłem się dopiero w łóżku na sali wybudzeń. Czułem się lekko otumaniony i chciało mi się spać, więc nakryłem się kołdrą i uciąłem sobie drzemkę.

Żródło: https://www.szpitalpolanki.pl/oddzial_jednego_dnia

Po obudzeniu się czułem się bardzo dobrze. Nic mnie nie bolało, nie było mi niedobrze i nie kręciło mi się w głowie. W nosie miałem założone dwie silikonowe płytki oraz opatrunek tamujący krwawienie i wypływanie śluzu z mojego pokrojonego w plasterki nosa. Poza tym było GIT! Nawet zjadłem pyszny obiad. Była zupka jarzynowa, naleśniki z twarogiem i musem truskawkowym i kompocik. Zjadłem wszystko i bardzo mi smakowało.

Przed godziną 18 przyszedł lekarz, który wykonywał operację. Zajrzał do nosa, zadał kilka pytań, opowiedział co dalej robić, jak dbać o nos i ustalił termin dwóch kolejnych wizyt podczas których zostaną usunięte silikonowe płytki oraz szwy. To był koniec mojej wizyty na oddziale. Chwilę potem Iwona odwiozła mnie do domu. Czułem się na tyle dobrze, że sam mógłbym prowadzić, ale że naszprycowano mnie propofolem oraz narkotykami, to dostałem bana na samodzielne kierowanie czołgiem.

W domu wieczorem wziąłem tylko jedną tabletkę przeciwbólową i zrobiłem to typowo profilaktycznie dla uspokojenia mojej łepetyny. Nic mnie nie bolało, nie czułem się źle, tylko miałem dyskomfort w nosie z powodu znajdujących się tam silikonowych płytek, z którymi musiałem męczyć się do czwartku. Z tego powodu nie mogłem porządnie się wysmarkać, co mnie denerwowało.

W czwartek lekarz usunął mi wkładki, a we wtorek szwy. Stwierdził, że wszystko jest ok, nos się goi bardzo dobrze i wróci do pełnej sprawności za 5-6 tygodni. Co ciekawe, to odczułem kolosalną różnicę już w czwartek, po usunięciu silikonów. Boję się więc myśleć, co będzie za kilka tygodni, jak wszystko się całkowicie zagoi i zejdzie opuchlizna.

To była dobra decyzja i żałuję, że tak późno ją podjąłem. Gdybym ogarnął temat kilkanaście lat temu, jestem pewien, że moje życiówki wyglądałyby zdecydowanie lepiej, ale cóż. Wyszło, jak wyszło i najwidoczniej tak miało być.

Największym bogactwem jest zdrowie – Virgil.

2023-05-12T15:27:13+02:0003/04/2023|Motywacja|