Chciałoby się powiedzieć „cztery kilogramy obywatela więcej”, ale obywatel więcej ważył pięć kilo i z takim bagażem stanął na starcie. Oczywiście mam na myśli moją masę startową 2022 vs 2023, bo nie będę przecież cofał się do 2012, kiedy obywatel miał całe osiem kilo mniej, a każdy kilogram wiadomo. Kosztuje. Tak więc z masą startową 74 kg dnia 3 czerwca ad. stanąłem na starcie spitsbergeńskiego półmaratonu, a lato było piękne tego roku.
Dwa zdania wstępu…
Przeglądając regularnie obraz video z kamery internetowej w Longyear zastanawiałem się, czy w tym roku będzie trzeba wystartować w butach z dobrym bieżnikiem, czy będą wystarczyć zwykłe startówki. Śnieg nie chciał topnieć, szczególnie na sławnym podbiegu w ostatniej części trasu, a temperatura cały czas oscylowała poniżej zera. Były to wymarzone warunki do biegania, bo w przyjemnym ciepełku mogę pobiegać sobie w Polsce czy na Kanarach, ale nie 1300 km od bieguna północnego. W końcu północ to północ i wszystko w temacie.
Olaf on tour…
Cofając się jednak do początku wyjazdu, to muszę zaznaczyć, że po raz pierwszy lecieliśmy na północ z Olafem, który ostatnio był tam z nami w brzuchu Iwony. Teraz byliśmy wszyscy razem i było git. Młody bez problemu ogarnął samoloty, przesiadki, lotniska i co najważniejsze był grzeczny i nie robił żadnych scen. Przypomnę, że miał niecałe 9 miesięcy i była to jego pierwsza tak daleka wyprawa. Żeby dolecieć do Longyear wylecieliśmy w środę z Gdańska do Kopenhagi. Potem polecieliśmy do Oslo, gdzie nocowaliśmy. W czwartek rano z Oslo mieliśmy lot do Tromso i potem dopiero do Longyearbyen, więc nie było nudy i cały czas coś się działo.
Grunt to podejście…
Do biegu tradycyjnie nie byłem jakoś super przygotowany. Myślę, że na optymalnej trasie i w optymalnych warunkach pobiegłbym może po 4’05/km, ale nie szybciej, więc wiedziałem że na Spitsbergenie cudem będzie złamanie 1:30. Fajnie to pokazuje, jak przez ostatnie lata, kiedy przestałem trenować, a zacząłem biegać, obniżył się mój poziom sportowy. Jako ciekawostkę podam, że w 2018 roku, kiedy po raz drugi wygrałem ten maraton, uzyskałem w samotnym biegu czas 2:52:26, mijając półmetek w 1:26:12 na luźnej nodze nie spiesząc się do mety. Teraz planem była walka o podium, a raczej o miejsce 2 lub 3, bo zwycięstwo było poza zasięgiem. Na liście startowej znajdował się zawodnik, który wygrał w ubiegłym roku z czasem 1:20, a rok temu lało i wiało ponad 70km/h. Znałem swoje miejsce w szeregu, więc ze stoickim spokojem podszedłem do tego startu.
Po czwartkowym rozruchu i rekonesansie części trasy wiedziałem, że śniegu nie będzie, oczywiście na trasie, a nawierzchnia będzie twarda i przyjazna bieganiu. Cały śnieg został zepchnięty na pobocze, a zaspy miejscami były wyższe ode mnie. Cudownie.
3, 2, 1… jazdaaaaa!
W dzień startu pogoda zapowiadała się cudowna. Słoneczko w pełni, na termometrze 1 C i bardzo delikatny wiaterek. Było epicko, zacnie i fantastycznie. Truchtając na start wiedziałem, że widoki tego dnia będą niesamowite i będzie to piękny bieg. W imprezie, w skład której wchodził bieg na dystansie maratonu, półmaraton i dyszka, startowała duża grupka Polaków. Z naszego runpassion.pl TEAM’u był jeszcze Mirek, który tak jak ja do pokonania miał dystans 21 km i 0975 m.
Start do biegu zaplanowano na godzinę 11:30. Po 2 km rozgrzewce i rozruszaniu zastygłych gnatów ruszyliśmy. Trasę doskonale znałem, gdyż biegałem tam 3 razy maraton, a oprócz niego zaliczyłem tam sporo treningów, więc wiedziałem doskonale co mnie czeka. Od razu po wystrzale startera na czoło wysunął się faworyt, Norweg mieszkający w Longyearbyen, a za nim ruszył jeszcze jeden biegacz. Wiedziałem, że nie mam co z nimi lecieć, bo ugotowałbym się po 5 km, więc puściłem chłopaków do przodu i robiłem swoje. Wypuściłem przed siebie biegacza w dresach, który całkiem żwawo biegł i nie wychylałem się do przodu. Nie było sensu szaleć. Zupełnie nie obserwowałem zegarka i jak wcisnąłem start to spojrzałem na niego dopiero na mecie, ale to tak na marginesie zaznaczam.
Od samego początku nie czułem się jakoś super lekko, ale z kilometra na kilometr noga zaczynała się coraz lepiej kręcić. Nie były to jakieś wygórowane prędkości, na oko czułem że poruszam się w przedziale 4’15-20/km, ale to wystarczyło. Kilka razy dałem mocniejszą zmianę biegaczowi w dresie. Raz przyspieszyłem na podbiegu, potem pocisnąłem mocniej w dół i zostałem sam. Przede mną hen hen nie było nikogo. Chłopaki odjechali mi daleko, ale to było do przewidzenia. Ja biegłem swoje czujnie obserwując to, co działo się za mną w momencie mijanek na trasie. Moje matematyczne obliczenia utwierdzały mnie w przekonaniu, że spokojnie dowiozę trzecią pozycję i musiałaby się wydarzyć katastrofa, żebym był czwarty. Czułem, że biegnę mocno i nie mam z czego przyspieszyć, czyli było akurat. Przed sobą widziałem drugiego zawodnika, który lekko słabł, ale trzymał również bezpieczną odległość. Tak, więc około 10 km karty już finalnie zostały rozdane i kolejność została ustalona.
Międzyczasy klikałem z palca i z ręką na sercu, nie miałem pojęcia na ile i po ile biegnę. Mijając nawrotkę przy lotnisku widziałem, że mam dużą przewagę nad kolejnym biegaczem i długi, ponad 3 km podbieg mogę pokonać spokojnie i cieszyć się widokami, które robiły olbrzymią robotę na tym biegu. Zaśnieżone zbocza Hiorthfjellet (928 m n.p.m.) wyglądały epicko, a czerwcowe słoneczko cudownie je oświetlało. Właśnie dla tych widoków warto tam pojechać i wystartować w arktycznym biegu. Podbieg do Taubanesentralen zrobiłem spokojnie. Nie spieszyłem się, tylko napawałem widokami i dziękowałem Opatrzności, że po raz kolejny było mi dane być w tym miejscu i robić właśnie to, co lubię w tak pięknym i jakże ważnym dla mnie miejscu. Zbiegając do mety czułem wielką radość i byłem bardzo szczęśliwy, że właśnie tu mogłem zamknąć 20 letnią klamrą dystans półmaratonu.
To była piękna historia…
Pierwszy półmaraton przebiegłem 16 sierpnia 2003 roku w Ustce z czasem 1:16:39. Teraz w Longyearbyen zatrzymałem stoper po 1:31:13. Przypomnę, że rok temu również tutaj zakończyłem 20 letnią przygodę z maratonem. Przypadek? Nie sądzę.
Parametry: HRavg/max 175/182, czas trwania wysiłku: 1:31:13.
Dzień ma dwadzieścia cztery godziny i nieskończoną ilość chwil. Musimy mieć świadomość każdej chwili, umieć ją wykorzystywać bez względu na to, czy pracujemy, czy rozmyślamy o życiu. – Paulo Coelho, Czarownica z Portobello.