Trochę to trwało, ale do wszystkiego trzeba dojrzeć i spojrzeć z perspektywy czasu. Tak jest najlepiej. Raz – nie popełniać błędów czy raczej ich nie powielać bazując na doświadczeniach z pierwszej książki, którą napisałem. Dwa – zatrzymać się na chwilę i przeanalizować to, co miało miejsce i się wydarzyło. Sięgnąć pamięcią do zdjęć i starego bloga, który jest ogromną kopalnią wspomnień. Najważniejsze pytanie, które sobie zadałem siadając do pracy nad drugą książką, której nadałem roboczy tytuł „Siedem”, brzmiało „czy ludzie czytają jeszcze książki”? Okazuje się, że czytają. Może nie tyle, co kiedyś, ale nadal ta forma przekazu funkcjonuje, ale funkcjonuje. Kropką nad „i” była książka napisana przez mojego kumpla z ulicy Łukasza Panfila, rówieśnika, bardzo dobrego maratończyka i wspaniałego gościa, którego pozycję pt.: „Człowiek to jest!” wciągnąłem czy nawet pochłonąłem w błyskawicznym tempie. Dzięki Łukasz!
O czym będzie ta książka? Tym razem nie o mroźnej i dziekiej północy, ale o upalnej Afryce, wilgotnej Tajlandii, słonecznej Australii czy egzotycznej Jamajce. Będzie nie tylko o bieganiu, ale o podróżowaniu i poznawaniu wspaniałych ludzi i kultur. Znajdą się tam moje przemyślenia na temat życia i tego, co nas otacza. Oczywiście nie zabraknie tam dużej dawki sportu i maratońskich wyzwań. Znajdą się tam relacje z Bangkok Marathon, Reggae Marathon, KLM Curacao Marathon czy Mistrzostw Świata Weteranów w Maratonie. Będzie co czytać.
Poniżej fragment rodziału opisującego tajski maraton, który był najcięższym biegiem w jakim miałem przyjemność wziąć udział. Tam nie było miękkiej gry. Był soczysty łomot rodem z tajskiego boksu. Bolało i to bardzo, ale…Gdy robisz to, co kochasz i ból staje się przyjemnością!
BANGKOK MARATHON 2014
Z czystym sumieniem mogę zacytować Juliusza Cezara i wykrzyczeć Veni! Vidi! Vici! Mimo, że tego biegu nie wygrałem, nie uzyskałem planowanego czasu, ale przeżyłem, przetrwałem i stanąłem na podium. Kto był kiedyś w Tajlandii, zwiedzał Bangkok, ten zdaje sobie sprawę o czym mówię, a każdy kto bawi się w maraton może sobie wyobrazić, jak to jest biec królewski dystans w temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza i wilgotności powyżej 90%.
Po przylocie, około godziny 14 zameldowaliśmy się w hotelu i po krótkiej drzemce ruszyliśmy na spacer. Było gorąco, parno i duszno. Nasze 30 stopni w lipcowe południe to przyjemny chłodek i fantastyczna pogoda na każdy trening. Tamtejsze + 30 to „feels like 40 C” i totalny brak tlenu, który został skutecznie wyssany przez tajską masę uliczną liczącą setki, jak nie tysiące tuk-tuków, samochodów, motocykli, autobusów i ciężarówek. Zapowiadał się więc ciekawy bieg.
Patrząc z szerszej perspektywy to ten start był dość ryzykowny, chociaż słowo dość jest bardzo delikatnym i bardzo asekuracyjnym słowem. 17 sierpnia skończyłem trenować i od tego czasu coś tam robiłem. Walczyłem z kilkoma upierdliwymi kontuzjami, które niestety nie pozwalały mi normalnie realizować planu, a mój dzienniczek treningowy wyglądał jak szwajcarski ser. 6 października stanąłem na nogi i zacząłem fajnie się czuć, lecz 3 listopada zaszczepiłem się na dur brzuszny i tężec. Myślałem, że przeżyję to bezboleśnie, lecz na myśleniu się skończyło a realia i utrzymujący się ponad tydzień stan podgorączkowy szybko postawiły mnie do pionu. Organizm mocno to odczuł. Ba, nawet bardzo mocno. 8 listopada biegałem 24 km BC1/2 i ten trening jak najszybciej chciałbym zapomnieć. Parametry były fatalne, serce pracowało jak na zawodach a prędkość wyszła jak na mocnym rozbieganiu. 10 i 11 listopada pracowałem przy Biegu Niepodległości w Gdyni, więc cały czas byłem na nogach, zamiast je oszczędzać przed czekającym mnie wyzwaniem. 12 listopada spałem bardzo ciężko. Miałem poty, dreszcze, czyli straciłem sporo elektrolitów. 13 listopada wstałem o 4:00 rano, a o godzinie 13:40 wystartowałem samolotem z Warszawy. Po pięć i pół godzinach lotu przyleciałem do Dubaju, gdzie wraz z naszą wyjazdową ekipą spędziliśmy 5 godzin na lotnisku. Kolejne 6 godzin upłynęło na locie do Bangkoku, w którym zegarki trzeba było przestawić o 7 godzin. Piękny przepis na sukces.
Noc z piątku na sobotę przespałem tragicznie. Co chwilę się budziłem, a o 2 w nocy wyszedłem na balkon, żeby poczuć co będzie mnie czekało za 24 godziny. Byłem przerażony, a po porannym 4 km rozruchu z kilkoma rytmami w uszach słyszałem doskonale znany każdemu kawałek “i co ja robię tu?” Po śniadaniu i obowiązkowej jeździe tuk-tukiem dotarliśmy do biura zawodów, gdzie odebraliśmy numery startowe. Ja od razu wróciłem na skuterze do hotelu, w którym starałem się jak najwięcej regenerować zgodnie ze starym maratońskim przysłowiem “najpierw bieganie, potem zwiedzanie”. Jak to wyglądało? Leżałem z nogami w górze, gapiłem się w tv i starałem się zasnąć. Po obiedzie zaliczyłem krótki spacerek dla rozruszania kiszek. Reszta załogi w tym czasie zwiedzała miasto i kisiła się w tajlandzkim skwarze.
O 1 w nocy z Groszkiem ruszyliśmy na start. Oczywiście nie obyło się bez zaczepiania nas po drodze przez urocze tajskie dziewczęta lub chłopców, ale jakoś cali i zdrowi dotarliśmy do celu. Około 10 minut przed godziną „W” stanąłem na linii startu i stojąc w miejscu czułem, jak leje się ze mnie jak z cebra. Zapowiadał się więc bardzo ciekawy bieg. Co ciekawe nie było tu podziału na strefy startowe. Jedyne po czym można było rozpoznać grupy biegaczy to pacemakerzy i kolorowe baloniki. Przede mną stało wielu wolniejszych biegacze a ci szybsi, kilku Tajów i Kenijczyków, bacznie przyglądało się białasowi z orzełkiem na piersi, który górował nad nimi wzrostem.
Ruszyłem spokojnie. Plan był trzymać 4 minuty na kilometr i obserwować, co będzie dalej. Pierwsza piątka wyszła idealnie 20:04. Było to bardzo wolno, jak dla mnie, ale nie w tym klimacie. Biegło się koszmarnie ciężko. Było duszno i parno. Na początku trasa prowadziła dość długo pod górę, co dodatkowo wpływało na prędkość. Od samego początku biegłem sam. Przede mną biegła dość duża grupka biegaczy, ale nie miałem zamiaru ich gonić. Trzymałem swoje tempo i włączyłem tryb przetrwania. Nie biegałem nigdy wcześniej w takich warunkach i nie miałem pojęcia, jak mój organizm na nie zareaguje…
Ciąg dalszy nastąpi…