Start w Sztumie idealnie opisują słowa Thomasa Stearnsa Eliota, które brzmią: “Tylko Ci, którzy ryzykują pójście za daleko dowiedzą się, jak daleko można dojść” i tak właśnie było. 26 stopni w cieniu, 34 stopnie w słońcu a do tego start o 14:50. Czyż to nie najlepsze warunki i pora na mocne ściganie się na ulicy?
Start w XXXI Biegu Solidarności 3 Maja w Sztumie wpadł dość spontanicznie i nieoczekiwanie. Już dawno przestałem ścigać się na ulicy, a asfaltowa dyszka była czymś ostatnim, o czym bym pomyślał. Wolałbym pójść do lasu pohasać z mapą i kompasem, albo zrobić mocny akcent na Czarnej Drodze ciesząc się samotnością długodystansowca, ale nie tym razem. Teraz zrobiłem coś na przekór sobie i jestem zadowolony, że zaliczyłem bardzo dobry bieg, który dał mi wiele informacji na temat dyspozycji, możliwości organizmu czy czasu jaki potrzebuję, żeby odchorować taki wybryk. To była bezcenna dawka informacji.
Pomysł startu powstał w momencie, kiedy Iwona stwierdziła, żebyśmy pojechali w długi weekend majowy do Malborka odwiedzić teściową. Wtedy przypomniałem sobie, że jest taki bieg, w którym kiedyś regularnie startowałem i postanowiłem się zapisać. Oczywiście limit miejsc szybko się wyczerpał, lecz przyjaźniąc się z organizatorami udało mi się dopisać do listy startowej. Oczywiście legalnie, płacąc wpisowe, a nie kombinując tylnymi drzwiami.
Do Sztumu przyjechaliśmy prawie półtorej godziny przed startem. Było koszmarnie gorąco i termometr w zaparkowanym w cieniu samochodzie pokazywał +26 C, a w słońcu + 34 C. Była to więc idealna temperatura do ścigania się na 10 km trasie. Jak do tego doda się godzinę startu, którą była 14:50 to wychodzi piękny przepis na spektakularne sportowe wpierdziel i tak było. Dostałem solidny łomot, czułem się jakbym walczył w MMA i dostał kilka porządnych ciosów na wątrobę.
Start miał miejsce na plaży miejskiej, a trasa składała się z dwóch 5 km okrążeń. Na początek trzeba jednak było wybiec z tej plaży, pokonać kilka schodków i wbiec na alejkę wiodącą dookoła Jeziora Sztumskiego. Tak więc, po wystrzale startera, prawie z 200 biegaczami zrobiłem i pocisnąłem, ile sił w nogach. Puściłem pierwszą grupę, która była za mocna i starałem się trzymać swoje tempo bazując w 100% na samopoczuciu nie patrząc na zegarek. Biegło się ciężko. Upał był straszliwy i czułem, jak się gotuję od wewnątrz. Lecieliśmy w kilkuosobowej grupce, która tasowała się między sobą. Przed sobą mieliśmy kolejną, którą trzymaliśmy na kilkanaście metrów. W pewnym momencie skręciliśmy w lewo, na pomost… zamiast w prawo na ścieżkę i zrobiło się małe zamieszanie, co wykorzystała kolejna grupka biegnąca za nami.
Co km zegarek pikał, a ja ani przez chwilę nie patrzałem co wskazuje. Nie miało to jakiegokolwiek sensu. Biegłem na maksymalnych obrotach i miałem na plecach innych zawodników. Nic by mi nie dało jakbym spojrzał po ile biegnę, czy jakie mam w danym momencie tętno. To, że jest pod korek, czułem w pulsujących skroniach, więc nie było miękkiej gry. Na około 3,5 km trasa skręcała lekko pod górkę do Baszty, gdzie znajdował się nawrót o 180 stopni. Tam lekko zaatakowałem i oderwałem się od naszej grupy. Z przeciwka widziałem kolejnych biegaczy, którzy zaciekle gonili, więc wiedziałem, że jak chcę wejść w kategorię, muszę dać z siebie jeszcze więcej.
Wbiegając na drugie okrążenie miałem już taką bombę, że nie potrafiłem odczytać cyferek na zegarze, więc nie miałem zielonego pojęcia na jaki czas biegnę. Po zawodach zobaczyłem, że pierwsze okrążenie przebiegłem z czasem 18’44, czyli po około 3’45/km. Miałem dość, a perspektywa kolejnego okrążenia nie napawała mnie optymizmem. Nie było wyjścia. Trzeba było to przetrzymać i liczyć, że uda się dowieźć miejsce. Za mną biegł cały czas zawodnik z Francji, którego dopingowali kibice oraz mijani zawodnicy maszerujący z kijkami, gdyż w ramach zawodów rozgrywany był również marsz Nordic Walking.
Co chwilę słyszałem głośne Mokhtar, Mokhtar i czułem jego oddech na plecach. Postanowiłem się pobawić i podkręcić tempo ze 100 do 110%, czyli odpierać każdy atak rywala mocniejszym przyspieszeniem. I tak przez około 4 km. Było to bardzo eksploatujące i ciężkie, ale nauczyłem się takiej taktyki wiele lat temu i często w taki sposób rozprawiałem się z rywalami. Dodatkowo wierzyłem w mocny finisz, który zawsze był moją bardzo mocną stroną. Tak było kiedyś, a teraz? Teraz było wiele znaków zapytania. Czułem cały czas, że depcze mi po piętach i nie chce puścić. Wiedziałem, że mam do czynienia z mocnym zawodnikiem, który wiedział jak się biega i nie był świeżakiem. Takie szachy trwały mniej więcej od 6 km i udało mi się urwać dopiero na około 400 może 500 m przed metą. Depnąłem na maxa i stanąłem u bram Valhalli. Ostatkiem sił odszedłem Francuzowi na 7 sekund zajmując 10 miejsce open i 2 w kategorii wiekowej starszych panów. Na mecie po raz pierwszy spojrzałem na zegarek, który pokazał 38’14. Dojście do siebie zajęło mi dobre kilka minut i miałem obawy, czy będę w stanie usiąść za kierownicę.
Miałem serdecznie dość całego świata. Ciężko było mi ustać na nogach i musiałem się złapać barierek. Żołądek i wątrobę miałem wykręconą na drugą stronę i cudem się nie porzygałem. W głowie mi się kręciło, a przed oczami miałem mroczki. Dałem z siebie 100% i nie pocisnąłbym ani sekundy mocniej. Średnie tętno wyszło 190, a maksymalne 201 uderzeń na minutę. To był bieg na 95% tętna maksymalnego. To było 38 minut ciężkiej walki z głową, temperaturą oraz rywalem, którego PB na 10 000 wynosi 28’18, a na 5 000 biegał 13’24. Mokhtar Benhari bo tak się ten zawodnik nazywał, był również zwycięzcą mistrzostw Europy w biegach przełajowych. Oczywiście działo się do dawno temu, za czasów jego świetności, ale pazur pozostał. To była piękna walka. Dzięki!
Z ciekawostek dodam, że brzuch przestał boleć mnie dopiero w poniedziałek… To znaczy wypruć sobie flaki na maxa.
Ten, kto nie jest wystarczająco odważny, by podjąć ryzyko, niczego nie osiągnie – Muhammad Ali.