2xBabia Góra i nie ma miękkiej gry!

Po pięciu latach nieobecności wróciłem w końcu na babiogórski szlak. Oczywiście mam na myśli start w zawodach, bo przez ten okres Diablaka zdobywałem wiele razy i coś urzekło mnie w tej kapryśnej i nieprzewidywalnej górze. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że wybór startu w 2xBabia Góra Skyrace był bardzo dobrym pomysłem i cieszę się, że mogłem zmierzyć się Królową Beskidów.

Dlaczego Babia?

O stracie w tym biegu zadecydowałem dawno. Jakoś na samym początku zapisów, kiedy w głowie miałem ułożony bardzo chaotyczny kalendarz startów na 2024 rok. Głównym motywem było stopniowe zwiększanie górskiej objętości i sprawdzanie się na coraz dłuższych czasowo biegach w kontekście przyszłorocznego Everest Marathonu. Dlatego w tym roku w planach był ZUK, 2xBabia Góra, a w październiku jest 43 km bieg w ramach sztafety w UltraKotlinie. Otoczkę do tego stanowią liczne starty w BnO oraz intensywne uliczno-przełajowe starty na dystansach 5-10 km. Muszę być silny, szybki i wytrzymały, żeby 29 maja podjąć himalajską rękawicę.

runpassion.pl TEAM On tour…

Na południe ruszyliśmy z Adasiem białym Passeratti w czwartek po robocie. Na miejsce jechał dr Maciej bez FB z familiadą oraz Mawi z rodzinką. Pod Babią Górą koczował Marcin z Anią, którzy w tym roku sprawdzali swoje siły, jako wolontariusze. Reszta ekipy niestety wysypała się w przedbiegach. Krzysiu zabawiał się prądem, Grześ pogryzł się z kleszczem, Mirek ganiał renifery na północy, a Maciej dwa walczył z ostrogą.

Do Lipnicy Wielkiej, gdzie mieliśmy noclegownię, zawitaliśmy wieczorem. Odpowiednio się nawodniliśmy i poszliśmy spać, co by mieć siły na piątkowy rozruch i sobotni start. Było spoko. Nastawienie było git, humory dopisywały. Jedyne, co było wielkim znakiem zapytania i w pewnym sensie wprowadzało nastrój powagi czy nawet grozy, była pogoda. Babia Góra ma to do siebie, że pogoda tam jest. Podobnie, jak na Svalbardzie. Nie ma tam złej, czy dobrej pogody. Ona tam jest i tak trzeba do tego podchodzić. Prognozy pokazywały, że będzie ciężko. Wiele znaków zapowiadało, że na górze zagrają chłopaki z Aerosmith, niczym w kultowym Armageddonie. Doszło do takiej sytuacji, że wyposażenie obowiązkowe powiększyło się o dodatkową kurtałę, czyli musieliśmy zabrać ze sobą finalnie dwie kurtki. Czy było to dobrą decyzją? Kto miał zaszczyt zdobyć Diablaka w ekstremalnych warunkach pogodowych, powie tak. Kto nie wie, jakie cuda zdarzają się na tej górze, może mieć odwrotne zdanie. Babia to Babia i to na tyle. Do niej zawsze należy podejść z respektem i być przygotowanym na każdą sytuację. Zero dyskusji.

Na start wymaszerowaliśmy chwile po godzinie 11. Termometr pokazywal + 17 C. Zrobiliśmy krótką rozgrzewkę i ustawiliśmy się grzecznie na kresce. Było ciepło, ale na to byłem przygotowany. Porządne nawodnienie, naładowanie Hydrosaltami, które zawsze mi pomagały podczas tropikalnych startów, sprawiało że nie obawiałem się temperatury. Ze sobą miałem dodatkowo 2 softflaski po 0,5 l wody każdy, 2 kapsułki HS i 5 żeli, z czego pierwszego pochłonąłem na 5 minut przed startem. Tak byłem zabezpieczony na nierówną walkę z Matką Niepogód. W zegarek miałem oczywiście wgranego tracka, żebym wiedział profil trasy i wiedział ile mam jeszcze w górę i w dół.

Babia po raz pierwszy…

W południe ruszyliśmy. Maciek z Adasiem w planie mieli połamanie 3 godzin, Mawi czaił się za nimi, a ja podobnie jak podczas moich ostatnich startów – planu nie miałem. To znaczy miałem taki, żeby powalczyć z chłopakami i wspólnymi siłami zmienić powyższe 3 godziny. Na planach jednak się skończyło, bo wszyscy mnie olali i musiałem biec sam. Koledzy…

fot. PhotOla / Ultramaraton Babia Góra

Trasa zaczynała się 4,6 km podbiegiem o średnim nachyleniu 18%. W jego skład wchodziły korzenie, kamloty, skały, śnieg, błoto i inne leśno-górskie wynalazki. Jednym słowem warunki były epickie. Był to cudowny długi ponad 52 minutowy podbieg, a raczej podejścio-podbieg, pokonany ze średnim tempem 11’18”/km. HRavg wyniosło na nim 178 uderzeń na minutę, wskakując w pewnej chwili na 186. Gremlin na tym odcinku zanotował wzrost 860 metrów. Łatwo, a może ciężko, wyobrazić sobie, co tam się działo. W każdym razie mi się podobało. W górę poruszałem się marszobiegiem, a za plecami dyszał mi Adaś, który nawet w pewnej chwili wyskoczył do przodu, ale nie wiedzieć czemu od razu zwolnił, więc musiałem go sprostować i znów wyjść na czoło. Trwało to prawie do samego szczytu, gdzie może na 20 czy 30 metrów przed wierzchołkiem pocisnął do przodu i odbił się na macie. Stare przysłowie mówi, że nie ważne jak się zaczyna – ważne jak się kończy, więc z uśmiechem na ustach przebiegłem przez punkt i zacząłem zbieg, po drodze przybijając piątkę Marcinowi, który pilnował maty na wysokości 1724 m n.p.m.

fot. Grzegorz Dziadoń / Ultramaraton Babia Góra

Cyl

Dodam jeszcze, że trasę miałem w głowie rozłożoną na etapy. Pierwszym był nieznany wbieg na szczyt. Nieznany, bo nigdy wcześniej tym szlakiem nie wchodziłem. Drugim był zbieg do Przełęczy Brona, którego się dość mocno obawiałem. Składał się z kamlotów i rzeszy turystów, ale mimo tego czułem się tam pewnie i biegło się w dół przyjemnie. Buty, które miałem na nogach pięknie się trzymały skał, a noga nie uciekała. Wybrałem inov8 trailfly z nowej kolekcji i był to dobry pomysł, chociaż przy tych warunkach pogodowych żałuję, że nie ubrałem tectonów, bo urwałbym finalnie kilka minut. W każdym razie biegło się git. Na zbiegu dogonił mnie jeden z zawodników, z którym chwilę pogadaliśmy. Pierwotnie myślałem, że mam na plecach sapiącego Adama, ale to nie był on. Okazał się niekoleżeński i został z tyłu. Chłopaka, który minął mnie na zbiegu, jak furmankę dogoniłem na podbiegu na Małą Babią (1516 m n.p.m.). Tam zaczynał się etap trzeci, który trwał aż do szczytu. Szybko minął i przede mną rozpoczynał się długi zbieg.

fot. Magdalena Sedlak / Ultramaraton Babia Góra

Z górki na pazurki

W dół biegło się bardzo przyjemnie. Było trochę kamlotów, trawy i korzeni. Był fajny luz w nodze, ale nie cisnąłem. Nie słyszałem nikogo z tyłu i trzymałem swój rytm. Co chwilę mijałem turystów i czułem się elegancko. Czekałem na kolejny etap, wiodący tym razem pod górkę, którego końcem było schronisko w Markowych Szczawinach. Jak przez mgłę pamiętałem te etapy z 2019 roku i jakoś potrafiłem je odwzorować w głowie. Skłamałbym jakbym powiedział, że się spieszyłem. Biegłem luźno oszczędzając nogi przed Percią Akademików, będącą truskawką na torcie tego biegu. Było git. Na chwilę przed schroniskiem oceniłem stan flaszek z wodą i zdecydowałem, że nie będę ich napełniał i pobiegnę dalej z tym, co mam. Nie pomyliłem się i litr wody w zupełności wystarczył na cały bieg. Robotę zrobiły Hydrosalty, które wciągnąłem dwa w trakcie całego biegu i to wystarczyło. Pomogło również solidne nawadnianie organizmu na kilka dni przed startem.

fot. Dariusz Boroń / Ultramaraton Babia Góra

Babia po raz drugi…

Czułem się dobrze, chociaż nie miałem pojęcia jaki mam czas i na ile biegnę. To zadanie pierwotnie spoczywało na chłopakach, ale że mnie olali i zostawili samego sobie, czułem się zagubiony w czasie, ale całe szczęście nie w przestrzeni. Na zegarku miałem ustawiony profil oraz podejścia. Dobiegłem do Skrętu Ratowników i oddałem się w ramiona Perci Akademików. Czekało mnie upojne 1780 metrów ze średnim nachyleniem 28%… Było co robić. Lazłem, wspinałem się i maszerowałem na przemian. Oglądałem przepiękne widoki, mijałem turystów oraz zawodników z dłuższych dystansów.

fot. Dominika Rakszewska PHOTO / Ultramaraton Babia Góra

Cieszyłem się miejscem, w którym przyszło mi rywalizować. Pod koniec podejścia minął mnie Pan Pomidor. Tak nazwałem starszego kolegę, który śmigał jak kozica pod górę. Pomidor, dlatego że opowiadał, jak na punkcie zjadł pomidory z solą, jako złoty środek na skurcze. Miał chłopak moc w nodze i szkoda, że nie miałem siły, by dotrzymać mu kroku. Byłem zmęczony, ale bardziej długością trwania całego zamieszania, niż intensywnością wysiłku. Parłem więc do góry, wspomagając się łańcuchami i klamrami. Średnie tempo tego niespełna 2 km podejścia wyniosło 21 minut i 59 sekund na 1 km! Tak. Tak to wyglądało i w tak zabójczym tempie posuwałem się w górę. Idealnie to oddaje teren, w jakim przyszło startować, ale to było piękne. Po to przyjechałem na Babią i właśnie na tym etapie dostałem to, na co czekałem od momentu zapisania się na bieg.

Na górce ponownie spotkałem Marcina, do którego krzyknąłem, że wjechałem na Babią, jak Lechia do ekstraklasy. Przybiliśmy sobie ponownie piątki i ruszyłem w dół.

Dzida zielonym w dół…

Czekało mnie 4,65 km zbiegu po skałach, kamlotach, korzeniach, błotku a w jednym momencie po śniegu, co było mega fantastycznym doznaniem. Jadąc na tyłku w dół czułem się jak małolat zjeżdżający z górki na jabłuszku. Zabawa była przednia. Po drodze minąłem Pana Pomidora, który walczył ze skurczami i z nóżki na nóżkę, z uśmiechem na twarzy zacząłem turlać się w stronę mety. Z kamienia na kamień, z korzenia na korzeń. W dół. Czwórki miałem już zmęczone, ale humor był wyśmienity… Podobało mi się.

Wykres wysokości w gremlinie zbliżał się do końca, a ja w myślach otwierałem zimne piwo. Ostatni kilometr, czy półtora mogłem w końcu puścić nogi i złapać luz. Było git i słychać już było odgłosy mety, do której pozostały dwa zakręty. Jeden w lewo, drugi w prawo. Ten w lewo zapamiętam na długo, bo poleciałem na szutrze jak długi. Jak typowy amator. Za duża prędkość w stosunku do zbyt małych umiejętności i spadku poziomu koncentracji spowodowały, że jeszcze dziś wydziubuję kamyki z dłoni i barku. Cóż. Bywa i tak. Całe szczęście w nieszczęściu nic sobie nie złamałem i nie urwałem. Zabawne jest to, jakie automatyzmy zadziałały podczas pięknego driftu. W pierwszych chwili włączył się program: przewrót przez bark, który w ułamku sekundy został storpedowany przez myśl… jak to zrobisz to czeka ciebie peeling twarzy i łepetyny, wystaw łapy i hamuj nimi… Zahamowałem więc, otrzepałem się z kurzu, oceniłem stan siebie i pognałem po medal.

fot. PhotOla / Ultramaraton Babia Góra

Na metę wbiegłem z dziurawymi dłońmi, podrapanym kolanem, barkiem i uśmiechem na ustach. Zadowolony, wesoły i usatysfakcjonowany. Otrzymałem piękny medal, zine piwo 0%. Mogłem w końcu odsapnąć.

Zegar pokazał 3 godziny, 3 minuty i 12 sekund. Zająłem 18 miejsce open i byłem 4 w kategorii wiekowej. Średnie tętno wyniosło 171 uderzeń na minutę, a maksymalne 186. Podczas biegu spaliłem 2314 kalorii. Średnia prędkość na km wyszła 8’53. Było git i byłem bardzo zadowolony ze swojego startu, szczególnie że nie przygotowywałem się do tych zawodów. Bardziej skupiałem się na robocie pod BnO, do wysiłków trających około 60 minut. Większość treningów, jakie realizowałem nie trwała więc dłużej niż godzinę. W połowie maja zrobiłem 25 km szybszego rozbiegania, w lutym 2 x po 24 km i raz 48 km w ramach ZUK oraz w styczniu 23 i 21 km. To było tyle z dłuższych treningów w tym roku. Jakby więc nie patrzeć start w Ultramaratonie Babia Góra wypadł bardzo dobrze i naprawdę jestem z niego mega zadowolony.

Po biegu, już na chłodno sprawdziłem kalendarz na 2025 rok. Teoretycznie w okolicy 4-5 czerwca powinienem lądować w Polsce, po planowanym na 29 maja starcie w Everest Marathon, więc jakby termin kolejnego Ultramaratonu Babia Góra był 7 czerwca, to kto wie, kto wie…

Tak, czy siak na Babią Górę planuję jeszcze wrócić. Turystycznie, treningowo i sportowo. Jeżeli kalendarz będzie pozwalał, to z wielką przyjemnością kolejny raz stanę na starcie i dam się sponiewierać dwa razy Matce Niepogód zwanej Kapryśnicą.

Gratuluję i nisko chylę czoła przed organizatorami Ultramaratonu Babia Góra z Kingą na czele. Dziękuję również wolontariuszom za pomoc. Zrobiliście super event. Brawo WY!

Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami, przeżywający klęski i zwycięstwa. I wtedy, gdy coś z tych przeżyć zabiera ze sobą w dolinyAndrzej Zawada.

.

2024-06-18T08:59:21+02:0018/06/2024|Polecane, Starty|