Na Sudety, podobnie jak rok temu, pojechałem po naukę. Po cichu jednak liczyłem, że uda może się coś ugrać. Niestety skończyło się na liczeniu, bo podczas pierwszych dwóch etapów bardzo mocno się przeliczyłem i dostałem dwóję z wykrzyknikiem. Napisałbym jedynkę, ale nigdy mnie nie przekonały oceny, jak jedynka czy szóstka. W każdym razie, mimo złapania NKL na drugim etapie, jestem zadowolony, że mogłem wystartować i odrobić kolejną lekcję. To zaprocentuje.
Etap pierwszy – Pasiecznik
Edycję 2024 zaczynamy szybkim etapem w terenie charakterystycznym dla lesistych wzniesień Masywu Śnieżnika. Start zlokalizowany będzie w zapierającym dech w piersiach miejscu, co upewni Was, że przyjazd na Sudety Cup był najlepszą możliwą decyzją. Teren pierwszego etapu, czyli Góra Pasiecznik to nie tylko świerkowy bór o doskonałej przebieżności i widoczności, ale również ocean kopczyków, po którym z pewnością dane Wam będzie żeglować – pamiętajcie, że punkt może kryć się za każdym z nich. Dodamy do tego nieco kamieni oraz skał i otrzymamy idealny przepis na szybkie i techniczne otwarcie zawodów. Tak o tym etapie napisali organizatorzy i kłamstwem byłoby się z tym nie zgodzić.
Niby trasa miała tylko 3,5 km w tym 170 m w górę, a do potwierdzenia było 15 punktów, jednakże nie w moim wydaniu. Ja musiałem zrobić więcej km i uzbierać o wiele więcej metrów w pionie. Cóż. Trochę mnie przerósł ten etap i wróciłem z lasu z nisko spuszczonym nosem. Jako pierwsza do lasu pobiegła Iwona, która dość długo z niego nie chciała wyjść. Pewnie się jej podobało, a ja w tym czasie czekałem na ostatnim punkcie z Olafem. W końcu przybiegła i mogłem przebrać się i jako jeden z ostatnich w kategorii ruszyłem do lasu, wykonując wcześniej porządną rozgrzewkę.
Patrząc na parametry liczyłem po cichu na czas w okolicy 30 minut, maksymalnie 35, a ile wyszło? Wstyd pisać, bo ponad 53! Tak prawie godzinę siedziałem w tym lesie, który wciągnął mnie jak bagno i pokazał, że znam się na BnO, jak na balecie mongolskim, chociaż zaczęło się bardzo niewinnie.
Jedynkę złapałem czysto i pewnie. Zgodnie ze wskazówkami z książki, szukałem pewnych punktów pośrednich i elementów liniowych i wyszło. Dwójkę przebiegłem. Przeleciałem obok punktu i sporo straciłem. Skoncentrowałem się, skupiłem i na trójkę wszedłem idealnie, według mnie oczywiście, podobnie jak na czwórkę. Zabawa zaczęła się na piątkę i nie potrafię sobie tego wytłumaczyć do dziś, co ja tam odwaliłem. Punkt miał kod 86 i znajdował się na południowo wschodniej stronie kopczyka. Wpadłem idealnie i odczytałem 85… Tak. 85! Pomyślałem więc, że nie jestem w tym miejscu i zacząłem radośnie zwiedzać najbliższe otoczenie. Kręcąc się dookoła wróciłem do mojego nieszczęsnego punktu, o wdzięcznym numerze 85 i ze zdziwieniem zobaczyłem, że to jednak 86. Jak to nazwać? Nie wiem. Szóstkę o dziwo łyknąłem szybko, ale siódemka i ósemka zmówiły się razem i skopały mi tyłek, jak juniorowi. W głowie włączył się chaos. Na siódmy biegłem za wysoko, nie spojrzałem dobrze na kompas i kręciłem się jak gówno w przeręblu. Niestety. O przebiegu na ósemkę wolę nie mówić głośno, chociaż ¾ przebiegu zrealizowałem wedle założeń. Potem stało się coś, czego ponownie nie potrafię zrozumiec i racjonalnie wytłumaczyć. Jak patrzę na Livelox, to wołam o pomstę do nieba, ale wiem gdzie leży problem, tylko muszę nauczyć się go rozwiązywać. To dopiero udało mi się podczas treningu na mapie z Alekseiem, białoruskim orientalistą, z którym zacząłem trenować, więc lepiej późno niż wcale. Po tym babolu miałem dosyć i postanowiłem spokojnie dobiec do mety, oczywiście zaliczając wszystkie punkty. Udało się to tylko z jednym błędem, na dwunastkę, gdzie w trawach zniosło mnie na lewo i generalnie wybrałem beznadziejnie beznadziejny wariant.
LIVELOX – PRZEBIEGI
W każdym razie w jednym kawałku dobiegłem do mety zaliczając kompletnie nieudany start. Dostałem łomot, jak rok temu i musiałem wziąć to na klatę. Nie było innego wyjścia. Liczyłem, że nadejdzie lepszy świt na klasyku i co? Wiadomo. Przeliczyłem się…
Etap drugi – Żmijowiec
Drugi etap będzie zróżnicowany. Start, na który dostaniecie się korzystając z superszybkiej kolei linowej Luxtorpeda, zlokalizowany będzie powyżej 1000 m n. p. m. Czeka Was bieganie po wymagającym płaskowyżu z utrudnioną przebieżnością, skomplikowane formacje skalne, w których kluczowe będzie dokładne czytanie mapy, a także sporo przebiegów po stromych zboczach, gdzie chwila nieuwagi kosztować będzie dodatkowe metry wspinaczki. Wszystko to pod samym szczytem Śnieżnika. Kto wie, być może przy łucie szczęścia uda Wam się zobaczyć występujące tam kozice? Jednym słowem – na drugim etapie będzie malowniczo i siłowo.
Miałem nadzieję, że sobie odbiję niepowodzenie z czwartku i na klasyku rozkręcę nogi o zaliczę fajny bieg. Nic z tego. Popłynąłem jak młody i z własnej nieprzymuszonej woli zostałem nieklasyfikowany za brak punktu. Pominę opis leśnej kompromitacji, a z ciekawostek dodam tylko, że byłem za mapą, którą pozwolę sobie tutaj wkleić razem z linkiem do Liveloxa. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś takiego zrobiłem… Cyrk! Cyrk na kółkach w wydaniu starego 44-letnieg chłopa.
LIVELOX – PRZEBIEGI
Ten etap chciałbym jak najszybciej zapomnieć, ale z drugiej strony jest on bardzo wartościowym materiałem do analizy i dlatego kilka razy do niego wracałem. Idealnie widać, gdzie, kiedy oraz dlaczego popełniałem kardynalne błędy, a to jest najważniejsze. Znalazłem przyczynę ich powstawania i chcę na tej podstawie zrobić wszystko, żeby ich więcej nie powtarzać. Z fajnych rzeczy zaznaczyć trzeba start. Jechało się wyciągiem Luxtorpeda na Czarną Górę, skąd cisnęliśmy w dół. To było bardzo oryginalne.
Z nosem spuszczonym na kwintę minąłem więc metę drugiego etapu, ale nie poddałem się. Postanowiłem, że podczas dwóch kolejnych zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pobiec czysto. Pewnie będzie wiązać się to z zaciągnięciem hamulca ręcznego, ale w końcu przyjechałem tu po naukę. Na ściganie w takim terenie jestem jeszcze za słaby… Jeszcze…
Sukces polega na przechodzeniu od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu – Winston Churchill.