Etap trzeci – Czarna Góra
Na trzecim etapie będziecie mieli okazję biegać na rekordowej, jak na polskie warunki, wysokości 1200 m n. p. m. To tu czekają na Was najtrudniejszy teren i najbardziej wymagające technicznie trasy. Będziecie biegać po zatopionych w kosodrzewinie gołoborzach, stromych zboczach o zróżnicowanej wegetacji, bogatych w tereny podmokłe i liczne obiekty punktowe. Szykujemy prawdziwie królewski etap w wysokogórskim i niekiedy ekstremalnym terenie, uwieńczony rywalizacją w ramach World Ranking Event dla kategorii elity. Podobnie jak podczas drugiego etapu – na start zawiezie Was niezawodna Luxtorpeda.
Etap trzeci zaczął się bardzo śmiesznie. Myślałem, że mam 168 minutę startową, więc nie spieszyłem się. Iwona pobiegła do lasu, a ja z Olafem kręciliśmy się po centrum zawodów. Przypadkowo podszedłem do tablicy, gdzie wisiały listy startowe, odszukałem swoje nazwisko i po jego odnalezieniu wyrzuciłem z siebie kilka zacnych epitetów. W skrócie powiedziałem do syna – ale twój stary jest ślepy i głupi. Okazało się, że mam 110 minutę, a 168 ma gość, który jest na liście startowej nade mną. Sytuacja zaczęła robić się gorąca. Zegar tykał i trzeba było działać. Wziąłem Olafa na ręce, pomaszerowałem do apartamentu, przebrałem młodemu pieluchę, ubrałem strój do lasu i udaliśmy się na metę szukać Iwony. Całe szczęście przybiegła całkiem szybko i ja gamoń, mogłem udać się na start. Ruszyłem Luxtorpedą na górę, zrobiłem rozgrzewkę i wszedłem do boksu.
Trasa liczyła 3,4 km w tym 115 m w górę, a do odnalezienia było 12 punktów.
Zegar zapipipipipiszczał, wziąłem mapą i pobiegłem wąską ścieżką w stronę lampionu. Nie podobało mi się to, co zobaczyłem na mapie. Do szczęścia brakowało tam tylko niebieskiego koloru. Było zielono, żółto, a całość dopełniały czarne kropki. Ja jebje, będzie cyrk – pomyślałem, mając w pamięci kompromitację na wcześniejszych etapach. Podjąłem decyzję, że będę biegł dwa razy wolniej, dokładniej czytał mapę i obierał bardzo pewne warianty. Wyeliminuję bieganie na czuja i będę cały czas skoncentrowany na mapie i kompasie. Taki powstał zamysł i zacząłem działać.
Jedynka została ustawiona na końcu malutkiego strumienia. Ścieżką ruszyłem do skrzyżowania, złapałem pole kamieni, bagienko w żółtym, zbiegłem lekko w dół i wypatrując zielonych i żółtych placków cisnąłem warstwicą. Wszedłem elegancko. Może lekko ściągnęło mnie w dół, ale według mnie nie ma do czego się przyczepić. Dwójka wyglądała ciekawie. Trochę za szybko złapałem pole kamieni, ale dalej minąłem bagienko i z niego na polankę, gdzie stał punk. Trójka i czwórka to nie takie rurki z kremem, chociaż zaliczyłem je bez błędu. Nie wiem, jak to zrobiłem, ale wyszło git. Muszę dodać, że pod nogą był taki bajzel, że do dziś nie wiem, jak tego wyszedłem. Jagodziny po pół łydki, pod nimi kamloty, kamulce i kamienie, a wszystko poprzeplatane gęstwinką na dość sporym nachyleniu stoku. W życiu nie biegałem w tak trudnym terenie. Nabrałem pewności siebie i to mnie lekko zgubiło. Piąty punkt nie był specjalnie trudny. Trudne było tylko wgramolenie się na górę, po skałach, kamieniach, jagodzinach itp. Cieszyłem się, że mam kolce w butach, które zwiększały przyczepność. Bez nich nie miałbym takiego czucia terenu. W każdym razie wdrapałem się na szczyt i chciałem zaatakować z charakterystycznej skały. Lekko rzuciło mnie na północ i straciłem tam około minutki. Szóstkę też zabiegłem. Jako punkt ataku obrałem skrzyżowanie i dalej chciałem pobiec przez żółte, aż do przejaśnienia. Zabiegłem niestety ten element i kiedy ujrzałem płot wiedziałem, że należy zawrócić. Siódemkę szukałem za nisko i to był bardzo ciekawy teren. Mocno nachylony stok, biały las poprzeplatany kamieniami i jagodzinami. Każde miejsce wyglądało tak samo. Błędem był atak od charakterystycznej warstwicy. Lepiej byłoby zbiec do skrzyżowania i wchodzić kierując się na wschód. Ósemkę ogarnąłem pewnie, ale… ciut mocno odbiłem w prawo, ale samo wejście zrobiłem czysto. Dziewiąty, dziesiąty, jedenasty i dwunasty odhaczyłem bezbłędnie, z czego jestem zadowolony i w dobrym humorze dotarłem do mety.
LIVELOX – PRZEBIEGI
W końcu zacząłem coś widzieć i nawet jakoś szło. Było to fajne, przede wszystkim dlatego, że po tak trudnym terenie nigdy w życiu nie biegałem. Technicznie i fizycznie ten etap był ultramegahardcorovy. Znalazłem jednak na to patent i było git. To był dobry etap i byłem z niego zadowolony. Małymi kroczkami do przodu…
Etap czwarty – Janowa Góra
Czwarty etap to szybkie bieganie, które jednak jak każdy bieg pościgowy podbudowane będzie sportowymi emocjami. W pojedynku o miano zwycięzcy Sudety Cup na pewno przyda się zimna głowa i umiejętność wyboru najlepszego wariantu, których na tym etapie nie zabraknie. Poza tym czekają na Was spore przewyższenia w pokopalnianym terenie z dużą liczbą dołków i kopczyków. Na zwieńczenie czwartej edycji Sudety Cup spodziewajcie się wariantowego, ale i czujnego terenu, który będzie wymagał od Was siły w nogach i skupienia na mapie w odpowiednich momentach.
Od rana padało, wiało i pogoda była daleka od ideału. Mi to jednak odpowiadało, lubię ciężkie warunki. Startowałem dość późno, więc odprowadziliśmy z Olafem Iwonę na start, po czym w strugach deszczu uciekliśmy do apartamentu. Miałem chwilę, żeby się ogarnąć, nakarmić młodego, oczywiście przebrać, bo cały zmókł i nastawić się na start. Tym razem na 5 km trasie, gdzie do pokonania było 315 m w górę ustawionych zostało 15 punktów. Solidna wyrypa, jak na ostatni dzień, ale cieszyłem się z tego. Plan był podobny do sobotniego, ale planowałem pobiec trochę szybciej.
Start był pod wielką górę, gdzie na samym końcu musiałem przejść do marszu, ale tym samym obczaiłem pewne warianty na dwa pierwsze punkty. Na jedynkę wszedłem czyściutko. Na dwójkę również, chociaż mogłem biec bardziej przy kresce, a nie przy polu, jednakże postawiłem na pewny wariant. Zero przypadku. Trzeci również znalazłem bez problemu, ale był to bardzo łatwy przebieg. Myślenie zaczęło się na czwórkę. Nie miałem koncepcji, z którego miejsca wejść, ale w końcu wybrałem długą wąską i żółtą polanę, skąd dobiegłem do skalnego murku i od koczyków wszedłem na punkt. Piątka. Ha. Postanowiłem spróbować przebiec na azymut, łapiąc po drodze dwie ambony. Ustawiłem kompas i pobiegłem po warstwicy. Spokojnie, bez pośpiechu kontrolując kierunek. Było git, ale na samej końcówce zbiegłem za bardzo w prawo w dół i musiałem lekko korygować, ale finalnie był to dobry wariant. Szóstkę łyknąłem idealnie. Kreseczka i cyk. Szło mi tak dobrze, że na siódmy postanowiłem spróbować znów biegu na azymut po warstwicy i zaatakować od skrzyżowania przecinki ze ścieżką. Tak też zrobiłem i z kolejnego przebiegu byłem bardzo zadowolony. Osiem, dziewięć i dziesięć bez filozofii. Tam szliśmy we trójkę. Chłopak ze Śląska i z Azymutu Mochy. Jedenasty i dwunasty ponownie bez problemów. Zawodnik z Azymutu został z tyłu, a ja ze Ślązakiem biegliśmy razem. Na trzynastkę pociągnąłem za bardzo na południe, jednakże dalej w granicy przyzwoitości. Przekombinowałem jednak na kolejny, czyli czternasty. Zbiegłem za bardzo w dół i zorientowałem się dopiero w połowie płotu. Musiałem więc drałować pod górę i tam straciłem dużo czasu. Samo wejście na punkt również skopałem. Odszedłem za mocno w lewo, widząc inny lampion i musiałem korygować przebieg. Błota dookoła było po jaja żyrafy i zasysało momentalnie do połowy łydki. Umorusałem się cały, ale takie są właśnie uroki BnO. Jak nie skały, to bagna. Jak nie chaszcze to paprocie, pokrzywy i jagodziny. Nie ma nudy. Cały czas coś się dzieje i właśnie za to kocham ten sport.
LIVELOX – PRZEBIEGI
To był mój bieg, z którego w 88% byłem zadowolony. Powiedziałbym, że w 95%, ale biegłem za wolno i w końcówce mocno się zdekoncentrowałem. Pozostałą część trasy przebiegłem na własnych zasadach i zaliczyłem kilka przebiegów, z których jestem zadowolony, a nawet dumny.
Żeby wytrwać w czymkolwiek, trzeba utrzymać rytm – Haruki Murakami, O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu.