Bieg Westerplatte lata temu był stałym punktem mojego kalendarza startów. Ostatnio biegałem tam w 2018, ale wtedy prowadziłem zawodnika na 36’. Wyszło 36:18. W tym roku udział w zawodach potraktowałem jako solidny trening z całkiem sympatycznej roboty pod jesienną część sezonu. Wyszło bardzo dobrze, co pokazało że mój misterny plan działa.
Do Biegu Westerplatte podchodziłem na zmęczonej nodze. W sobotę biegałem 16 km leśnego crossu, w czwartek 7 km mocnego crossu i podbiegi, w środę 19 km leśnego pagórkowatego rozbiegania, a tydzień przed biegiem 5x2km tempa. Wcześniej również było dużo siły, crossów i lasu, żeby trafić z jako takim gazem i dyspozycją na 12 i 19 października, kiedy przypadną dwa najważniejsze biegi w sezonie. Oczywiście przed nimi będzie jeszcze jeden ciekawy wyścig, na który jadę bardziej z sentymentu do miejsca, czyli Diablak SALCO SKYRACE®. Bieg na dystansie 22 km, gdzie przewyższenie wynosi + 1900 m / -1900 m. To będzie główny akcent przed Ultra Kotliną, gdzie zmierzę się z 45 km dystansem. Tak to sobie wykombinowałem, a czy wszystko zagra? Nie wiem. Zobaczę. Pod koniec października otrzymam solidną dawkę informacji, czy taka forma przygotowań zdała egzamin i czy w kolejnym roku będę mógł podążać podobnym tokiem.
Na Westerplatte jechałem z nastawieniem progresywnego biegania na tętno. Dość długo kombinowałem, jak pobiec, ale w końcu chłodna głowa wygrała i ustaliłem taktykę – mocno, ale z zapasem. Postanowiłem pierwsze 5 km pobiec na HR do 180, drugie o 5 uderzeń serca na minutę wyżej. Wydaje się mocno, ale dla przykładu w Sztumie przebiegłem 10 km na średnim HR 190 dokręcając do 201 na finiszu. Na zawodach w BnO bez problemów potrafiłem pracować ponad godzinę na średnim HR powyżej 180, więc gdański bieg mieścił się w założeniach mocno, ale z zapasem.
Na start pojechaliśmy autobusami. Było miło i sympatycznie. Czas mijał na rozmowach z podopiecznymi, którzy w licznej grupie stawili się na linii startu. Pogoda do biegania była dobra, mimo że solidnie dmuchało. Wiatr wiał z północnego zachodu, czyli przez większość trasy w plecy. Termometr pokazywał około 17 C. Korciło mnie przez pewny czas, żeby pobiec na fulla, ale rozsądek wygrał z zapędami. Po odśpiewaniu hymnu ustawiliśmy się na linii startu. Ja stanąłem w drugiej strefie i na wystrzał startera ruszyłem wraz ze sporą grupą zawodniczek i zawodników.
Zacząłem biec swoje i powoli wkręcać się na zakładane tętno. Nie spieszyłem się i nie wiedziałem po ile na km biegnę. Na zegarku miałem ustawioną tylko tarczę z wartościami HR. Mimo dość solidnego biegania pod nogą czułem luz i moc. Tempo było optymalne i myślę, że mógłbym spróbować pobiec z taką intensywnością półmaraton. Czy by wyszło? Myślę że tak. Przede mną biegła Zuza z Natalią, obok Paweł i kilku znajomych biegaczy. Wyczekiwałem znacznika 5 km, żeby móc przyspieszyć i wejść na drugą, trudniejszą połówkę. Cały czas nie miałem bladego pojęcia jaki czas pokaże zegarek na półmetku. Liczyłem po cichu na wynik w okolicy 19 minut z małymi sekundami.
W końcu dobiegłem do znacznika, wcisnąłem lap, a zegarek pokazał 18:58. Idealnie. Biegłem więc na czas 38 minut, a zgodnie z założeniami miałem lekko podkręcić obroty w drugiej części dystansu. Wychodziło więc na to, że zatrzymam stoper na 37 minutach z dużymi sekundami. Ruszyłem mocniej i oderwałem się od grupy. Tętno zaczęło podchodzić pod 185, a momentami nawet przekraczać zakładaną wartość. Wtedy odpuszczałem i lekko zwalniałem. Czułem, że jest mocno, ale zapas był. To cieszyło. Mijałem kolejnych biegaczy i czułem, że jest git. Noga pracowała idealnie, była moc, dynamika i fajny sprężysty krok. Podbiegi, które podobno były, łykałem jak młody pelikan. Oj bawiłem się rewelacyjnie. Na ostatniej prostej lekko przyspieszyłem, ale dalej w granicach rozsądku. Na mecie stoper pokazał czas 37:45, więc drugą piątkę pokonałem w 18:47 na średnim tętnie 184. Oczywiście byłem zmęczony, ale zapas był duży. Myślę, że jakbym się spiął od początku do końca i poleciał jak na zawodach, bez kalkulacji na fula to w tym dniu byłaby szansa, żeby połamać 37 minut. Oczywiście to teoria, ale wystarczyłoby pobiec każdy km o 4,5 sekundy szybciej, co było spokojnie do ugryzienia. Średnie tętno z całego biegu wyniosło 182, maksymalne 191, co potwierdza fakt, że się obijałem i zrobiłem dobry, wartościowy i solidny trening.
Dzika ekipa Dzikich Dzików wypadła również bardzo solidnie. Wszyscy cisnęli ile sił w nogach i nabiegali bardzo dobre wyniki: Radek 35:46, Tomek 36:18, Paweł 37:18 PB, Zuza 38:18 PB, Paweł 39:27, Marcin 41:21, Piotr 41:50 PB, Robert 42:12 PB, Jarek 42:42, Daniel 43:21, Krzysztof 43:31, Tadek 47:49, Mieczysław 49:45, Marek 50:16, Beata 59:17. Gratulacje!
Zamiast dwóch gównianych planów awaryjnych miej jeden, za to dobry – Marek Stelar, Kameleon