Co mnie podkusiło żeby znów wybrać się na Babią Górę? Diabeł? Diablak? Chyba tak, szczególnie że trasa 22 km biegu Diablak SALCO SKYRACE była trudniejsza od tej, która dała mi solidnie w kość w czerwcu. Jestem jednak z typu tych, którzy lubią cierpieć i stawiać sobie poprzeczkę wysoko. Nie uznaję miękkiej gry. Nie rzucam białego ręcznika i nie obracam się na pięcie płacząc, że jest ciężko. Spinam zęby, zaciskam pośladki i jadę z tematem. Chłopaki nie płaczą!
W czeluściach internetu natknąłem się na bardzo mądry cytat Lesa Browna, który brzmiał:
Jeśli robisz to, co łatwe, twoje życie będzie trudne, jeśli robisz to co trudne, twoje życie będzie łatwe
Z takim nastawieniem pojechaliśmy na południe z całą familiadą. Podróż wlokła się, jak flaki z olejem, ale cierpliwość jest kluczem do sukcesu. Na miejsce dojechaliśmy około 21, odebrałem numer startowy i poszedłem spać. Byłem przetyrany długą podróżą, a następnego dnia trzeba było wbiec, a raczej wleźć, dwa razy na wysokość 1725 m n.p.m. Dobrze, że start zaplanowany był na godzinę 11:00, to można było się chociaż trochę wyspać. Podkreślę słowo trochę, bo Olaf od tygodnia solidnie kasłał, szczególnie w nocy, czyli spało się po japońsku: jako-tako.
No nie, nie czułem się tego dnia na bieganie, co idealnie pokazywały parametry sercowe. Zegarek świecił na czerwono pokazując zmęczenie, więc łącząc kropki, wiedziałem co się stanie jeżeli wystartuję. Dodam, że w perspektywie miałem jeszcze w planach w tym sezonie kilka imprez i to dość wymagających, w tym UltraKotlinę w sztafecie, gdzie do pokonania jest 45 km w Karkonoszach, Mistrzostwa Polski w BnO, a między tym City Trail. Wszystko to w przeciągu 3 tygodni. Czy to mądre? Nie, ale cóż. Zawsze twierdziłem i będę twierdził, że mam tendencję do samodestrukcji i nic na to nie poradzę. Lubię to.
Wielką zagadką, jak zawsze na Diablaku, była pogoda. Niby miało być zimno, miało trochę wiać, ale jakby się uspokoiło i cały czas nie miałem koncepcji jak się ubrać. Ostatecznie na grzbiet wrzuciłem koszulkę termo z krótkim rękawem, rękawki kolarskie, getry ¾, a na głowę założyłem czapkę z daszkiem. Nogi uzbroiłem w VJ i ustawiłem się na starcie.
Ruszyłem spokojnie. Bez ciśnienia, swoim tempem. Na zegarku miałem ustawiony tylko profil wysokości i kierowałem się wyłącznie samopoczuciem. Biegło się potwornie ciężko. Męczyłem się od samego początku i rzeźbiłem okrutnie. Zegarek nie kłamał dając mi czerwoną kartkę na wyświetlaczu. Może mięśniowo nie było źle, bo było spoko, ale wydolnościowo nie. Czułem się jak parowóz, ale mozolnie krok po kroku parłem do przodu, wyczekując szczytu. Po długiej i ciężkiej batalii w końcu stanąłem pierwszy raz na nim. Kliknąłem lap w zegarku i pocisnąłem w dół. Porównując wyniki z czerwca i z września okazało się, że nie było tak tragicznie. Pokonanie 4,5 km zajęło mi 52 minuty i 39 sekund, a 3 miesiące wcześniej ten sam odcinek przebiegłem w 52:41. Jakby nie patrzeć urwałem więc 2 sekundy mimo tego, że czułem się o wiele gorzej. Miłe złego początki?
Po odbiciu się na punkcie pomiarowym zbiegłem w dół do Przełęczy Brona. Chciałem trochę puścić nogi na zbiegu, ale nadal nie szło. Minęło mnie kilka osób, a ja starałem się złapać swój optymalny rytm. Mijałem turystów i zbliżałem się do przełęczy, gdzie zaczynał się ostry zbieg do schroniska Markowe Szczawiny. Biegłem mocno skoncentrowany i uważałem żeby się nigdzie nie wyłożyć, nie skręcić nogi i nie zrobić sobie krzywdy. Teren był jak dla mnie bardzo wymagający, ale taka jest Babia. Ona nie bierze jeńców. Minąłem schronisko i nie wiem czemu, ale myślałem że zacznie się fajny biegowy odcinek. Chyba pomyliłem w głowie szlaki, bo trasa wiodła dalej po trudnym terenie. Oczywiście jak dla mnie, bo zawodnik, który biegł za mną od szczytu, teraz minął mnie jak furmankę. Dopadłem go dopiero niedługo przed Zawoją, gdzie rozkręciłem nogi do przyjemnej prędkości poniżej 4’/km. Tak to można biegać, ale mówiąc poważnie, to brakowało mi takiego fragmentu, na którym nogi mogły inaczej, płynniej i przede wszystkim bardziej rytmowo popracować. Punkt w Zawoi zlokalizowany był w połowie drogi, czyli w okolicy 11 km. Po nim czekał kolejny podbieg. Długi, trudny, siermiężny zakończony Percią Akademików. Łącznie niespełna 8 km, gdzie w górę było okrutnie dużo. Tak dużo, że wolałbym nie wiedzieć ile. Pamietałem go jak przez mgłę z zimowego wypadu na Diablaka, więc wiedziałem, że będzie łomot.
Na punkcie nie zatankowałem nic. Nie stanąłem, tylko pocisnąłem dalej. Dziarskim krokiem, maszerując pod górę. Raz, dwa, raz, dwa… Po drodze zamieniłem kilka zdań z zawodniczką, która mi uciekła, a ja nie miałem siły jej gonić. Z utęsknieniem wyczekiwałem schroniska, które było kolejnym punktem odniesienia w mojej głowie. Na tym odcinku było mało biegania. Było go tyle co nic. Lazłem, lazłem i lazłem zastanawiając się, po co to sobie robię? Byłem wypruty i nie miałem siły na nic, a do mety było jeszcze bardzo daleko. Maszerowałem więc sobie żwawym krokiem, popijałem wodę i wciągałem żele. Trochę trwało zanim zameldowałem się w Markowych Szczawinach, ale i tam w końcu dotarłem.
Do Skrętu Ratowników, czyli miejsca gdzie zaczyna się podejście żółtym szlakiem przez Perć Akademików pobiegłem. Było przyjemnie i swobodnie, mimo bolących nóg i solidnego zmęczenia. Do pokonania miałem wyżej wspomnianą perć oraz zbieg w dół zielonym do Stańcowej. Zapowiadało się zacnie.
Ruszyłem bez obaw, ale z pokorą. Znałem dobrze szlak, pamiętałem go z czerwcowych zawodów i wiedziałem, że niczym mnie nie zaskoczy. Jako, że nie miałem żadnej presji na wynik, nie miałem pojęcia na jaki czas biegnę, gdyż nie zerkałem na zegarek, robiłem swoje. Trochę marszem, trochę truchtem. Bez jakiejkolwiek presji. Oczywiście nie ociągałem się i nie włóczyłem kija. Drałowałem, mijałem turystów, których spora ilość wdrapywała się na Babią Górę. Było ciasno szczególnie w miejscach, w których łańcuchów trzymało się na raz kilka czy kilkanaście osób. W pewnym momencie rzuciłem hasło ciasno, jak na Monciaku w Sopocie, co spotkało się z salwą śmiechu i dobrze, bo spinać się cały czas nie jest fajnie. Z minuty na minutę czułem się coraz bardziej styrany i nie mogłem się doczekać końca podejścia. Z utęsknieniem wpatrywałem się raz na profil wysokości, który miałem w zegarku, raz na szczyt, który o dziwo nie chciał się zbliżyć. W porównaniu do czerwca na odcinku schronisko – szczyt byłem wolniejszy o 1 minutę i 45 sekund, ale wpływ na to miały korki jak na Obwodnicy Trójmiasta. Jak było na Perci? Cudownie! Pod koniec podejścia poczułem niepokojące ukłucie w lewym pośladku… Nie wyglądało to dobrze, szczególnie że do mety miałem jeszcze ponad 4,5 km w dół w bardzo wymagającym terenie. Odhaczyłem się na punkcie, zrobiłem fotkę i pokuśtykałem w dół.
Biegłem bardzo spokojnie i bardzo ostrożnie, chociaż lepiej zabrzmiałoby: posuwałem się w dół. Ważyłem każdy krok czując, że mój pośladek nie chce współpracować, jak powinien. Na tym fragmencie minęło mnie kilku biegaczy. Ja się nie spieszyłem. Nie chciałem nic urwać, ani naderwać. Ostatecznie odcinek od szczytu do mety pokonałem 4 minuty i 40 sekund wolniej niż w czerwcu. To o czymś świadczyło i nie mam na myśli zmęczenia. Zdrowie i bezpieczeństwo to priorytet, szczególnie w perspektywie dwóch bardzo ważnych październikowych startów, wolałem więc jeszcze mocniej dmuchać na zimne.
Trasę liczącą 23 km, gdzie do pokonania było 1920 m w górę i tyle samo w dół, pokonałem w czasie 3 godzin 35 minut i 29 sekund. Średnia prędkość na km wyszła 9’24. Średnie tętno 170, a maksymalne 191. Podczas biegu spaliłem 2989 kalorii. Zająłem 27 miejsce open, natomiast w kategorii wiekowej byłem 11. Podobało mi się i przyjemnie się zmęczyłem.
Jeżeli miałbym podsumować ten start jednym zdaniem to użyłbym poniższego cytatu:
Bez cierpienia nie zrozumie się szczęścia – Fiodor Dostojewski.
Dziękuję organizatorom za umożliwienie sprawienia sobie srogiego łomotu, po który przyjechałem na Diablaka. Wiem, że wrócę na Babią Górę nie raz i nie dwa razy, a więcej. Do następnego!