UltraKotlina – nic nas nie zatrzyma

To było trzecie podejście do UltraKotliny w wydaniu sztafeta. Pierwszym razem zajęliśmy trzecie miejsce w klasyfikacji mężczyzn. Za drugim razem, w drużynie mieszanej, nie udało się wskoczyć na podium, więc plan na ten rok był prosty. Wygrać. To, co z pozoru wydaje się proste, przeważnie bywa skomplikowane i tak było tym razem. Chociaż zwyciężyliśmy w kategorii męskiej, to finalnie musieliśmy uznać wyższość drużyny mieszanej. Walczyliśmy jednak od początku do końca mimo wielu perturbacji, które spotkały nas po drodze jeszcze przed wbiegnięciem na szlak UltraKotliny.  

Początek był nad wyraz optymistyczny. Była paka dzików, same mocne nazwiska, które nie płaczą, nie mażą się i nie pociągają nosem, kiedy jest ciężko. Ekipa dzikich dzików, z których każdy bez problemów, jak stał, łamał trójkę w maratonie. Oczywiście nie można porównywać ulicznego biegu do gór, ale jak ma się pod nogą, to się ma, a umówmy się, że trasa UltraKotliny jest bardzo biegowa. Mało na niej trudnych i technicznych odcinków, z którymi ciężko nam byłoby sobie poradzić.

Na pierwszej zmianie startowałem ja. Nieskromnie mówiąc, najbardziej doświadczony zawodnik, mimo że nie najszybszy. Drugi miał pobiec Adaś. Młody, niepokorny biegacz, który najlepsze lata biegania ma dopiero przed sobą. Walczak, chłopak z mocną głową kochający bieganie do odcięcia, pod korek i nie uznający kompromisów. Na trzeciej zmianie stanął Sławek. Opanowany, spokojny i solidny maratończyk, który w niejednym biegu na królewskim dystansie pokazywał, jak się biega. Sławek miał najmniejsze obycie z naszej czwórki w górach, więc dlatego jego zmiana była najbardziej biegowa. Ostatni do pokera był Radek. Uniwersalny, jak szwajcarski scyzoryk. Szybki na 5 km i na 42. Potrafiący biegać w górach, co nieraz udowodnił podczas swoich startów. To była solidna mieszanka młodości, niepokorności z doświadczeniem.

Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłośćWoody Allen

Ten cytat jest idealnym podsumowaniem tego, co nastąpiło w ostatnich dniach przed październikowym startem. Wszystko zaczęło się przed berlińskim maratonem, kiedy Sławek zaczął skarżyć się na problemy z kolanem. Zbagatelizowaliśmy temat, ale meta niemieckiego maratonu zweryfikowała wszystko. Królewski dystans ma to do siebie, że nie wybacza błędów. Jeżeli organizm nie jest przygotowany w 110% lepiej nie stawać na kresce. Tak było w tym przypadku. Co prawda Sławek po raz kolejny rozmienił trójkę, ale do ojczyzny wrócił solidnie poobijany i rozsypany mechanicznie. Czasu na naprawę było bardzo mało. To jednak był dopiero prolog. Mój stan również zaczął się pogarszać z dnia na dzień. Olaf przywlókł coś ze żłobka, wskaźniki sercowe poleciały na łeb i na szyję, a zegarek zaczął świecić się na czerwono. Dodatkowo dwa tygodnie wcześniej w zawodach na Babiej Górze nadciągnąłem sobie lewą dwójkę, która zaczęła coraz bardziej doskwierać. Wizja przebiegnięcia 45 km, gdzie w górę było około 2000 m różowa nie była. Myślicie, że to wszystko? Otóż nie. Sześć dni przed startem w górach, na lokalnych zawodach City Trail wysypał się Radek. Skasował kostkę nadrywając więzadło skokowo-strzałkowe przednie i to dość poważnie, co niestety wykluczyło go z udziału w sztafecie. Jedynym zdrowym i w pełni sprawnym zawodnikiem pozostał Adaś, ale on się nie rozdwoi przecież, więc trzeba było kombinować jak najlepiej z tej sytuacji wyjść.

Czasu było mało, a zegar tykał. Całe szczęście na pomoc przyszedł Qzyn z Wałbrzycha, który zaproponował, że pogada z Tomkiem, mężem Agnieszki, mojej kuzynki, czy nie chciałby pobiec w naszej drużynie. Tomek nie jest jednak maratończykiem, specjalizuje się w krótszych biegach oraz jeździe na rowerze górskim. Jest jednak bardzo mocny i uwielbia się ścigać. Nie odstawia nogi i kocha wyzwania. Takiego dzika potrzebowaliśmy i całe szczęście udało się nam go zakontraktować. To wiązało się jednak z przesunięciami osobowymi. Tomek miał pobiec na drugiej zmianie, a Adaś na ostatniej. Byłem pewny, że ogarnie temat, gdyż swoje kilometry miał w nogach, na wiosnę pobiegł maraton poniżej 3 godzin a w czerwcu bardzo sprawnie sobie poradził z pokonaniem na zawodach 2 razy Babiej Góry. Do tego potrafił walczyć i wziąć na siebie odpowiedzialność za wynik startując na bardzo wymagającej ostatniej zmianie. W takim składzie stanęliśmy na starcie z jasnym celem.

Na południe pojechaliśmy w czwartek po pracy, a w piątek rano ruszyliśmy na rozruch, zahaczając o fragment trasy zawodów. Ja czułem się jak wyciągnięty z pralki albo jakby mi ktoś kijem golfowym przywalił po nerkach. Bolała mnie głowa, byłem spięty jak baranie jaja i ciągnęła mnie cała dwójka łącznie z pośladkiem. Sławek poruszał się jak Herr Otto Flick z Gestapo, jedynie Adaś całkiem sprawnie się poruszał. Wyglądaliśmy komicznie i zaczęło się robić poważnie, chociaż nikt nie dał tego poznać po sobie. Uruchamiając swoje kontakty starałem się ogarnąć masażystę czy fizjo, ale ostatecznie nie udało się. Całe szczęście Sławek wynalazł masażystkę o wdzięcznym imieniu Małgorzata, od której wrócił cały w skowronkach. Ten temat jednak odpuszczę, bo co działo się w Szklarskiej, zostaje w Szklarskiej. Poszliśmy więc spać w bojowych nastrojach z nadzieją na lepsze jutro. Wtrącę tylko, że Sławek został zesłany na dół, gdyż chrapał, więc nie dość, że był kulawy to jeszcze chrapiący. Świat nie widział. Czy to wszystko? Nie! Nie, nie, nie. Trzy razy nie. Żeby umilić nam noc, nasi sąsiedzi z apartamentu obok umilali sobie życie puszczając głośną muzykę i drąc japy.

Obudziłem się standardowo po 5 rano. O dziwo czułem się nawet wyspany, mimo że przez całą noc czułem spiętą dwójkę, a głośna muzyka puszczana zza ściany nie ułatwiała regeneracji. Na zewnątrz było ciemno, a szyby samochodów były zamarznięte. Było na minusie, co sprawiło, że mój humor się polepszył i nie mogłem się doczekać startu. Była moja pogoda. Żeby umilić sobie i sąsiadom poranek, minutę po godzinie 6, żeby nie łamać ciszy nocnej, zacząłem głośno przez głośnik JBL puszczać death metal w wykonaniu Amon Amarth i Insominium. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Chciałbym zobaczyć miny sąsiadów w sobotni poranek, kiedy usłyszeli melodyjne nuty moich ulubionych kapel. Kilka żwawych kawałków postawiło mnie na nogi i byłem gotowy do walki.

Pozostało tylko ubrać się, skoczyć tam, gdzie król chodzi piechotą i ruszyć na start. Na wysokości zadania stanął Adaś, który podrzucił mnie do szkoły swoim białym Passeratti, którego szyby pokryła biała warstwa szronu. Podjechaliśmy pod szkołę, chwilę wygrzałem się w samochodzie i ruszyłem na rozgrzewkę. Dwójka ciągnęła, pośladek spinał, więc tylko kwestią czasu było, kiedy zepnie mi się jedna, potem druga łydka. Zapowiadał się epicki, 45 km wyścig…

Może właśnie na tym polega odwaga – kiedy człowiek już o nic nie dba – Harlan Coben

2024-10-25T11:00:07+02:0025/10/2024|Motywacja, Starty|