Ruszyliśmy o 7 rano. Tyłek ciągnął, dwójka również i od samego startu. Zastanawiałem się, czy nic nie odpadnie i czy ogarnę kuwetę. Lecieliśmy w kilka osób i to całkiem żwawo. Oglądałem się na rywali i szukałem numerków ze sztafet, bo to z nimi bezpośrednio rywalizowaliśmy. Jeden z chłopaków odskoczył na początku bardzo mocno i nikt nawet nie podjął wyzwania, żeby mu dorównać.
Przed sobą miałem chłopaka w czerwonej bluzie, który po około kilometrze stanął i zacząć czegoś szukać po kieszeniach. W pewnej chwili wydobył telefon i odpalił muzykę prawie na cały regulator. Nie wierzyłem w to, ale faktycznie tak było. Gość włączył telefon i puszczał sobie piosenki. Świat nie widział. Irytowało mnie to straszliwie, bo nie po to jechałem w Karkonosze, żeby słuchać jakiś dziwnych piosenek. Rozumiem, gdyby puścił metal, oi’a, punk rock czy jakieś ciężkie mroczne brzmienie, ale tam leciało jakieś podrzędne disco czy pop. Nie znam się, ale brzmiało fatalnie. Fatalnie! Miałem nadzieję, że jak najszybciej uda mi się odskoczyć od biegacza, bo po kilku minutach słuchania takiej muzy miałem odruchy wymiotne.
Po jakiś 4 km zaczęło się podejście pod Kamieńczyk. Jako, że szlak był w remoncie, biegliśmy wąskim singlem obok. Poruszałem się szybkim marszem nie mogąc się doczekać szczytu, gdzie nogi zaczęłyby bardziej biegowo pracować. Maszerowałem i truchtałem wdrażając w życie metodę liczenia kroków, łącząc je w setki. To mi zawsze pomagało i tak było tym razem. 60 kroków trucht, 40 kroków marsz. 50 kroków trucht, 50 kroków marsz i tak aż na sam szczyt. Tasowaliśmy się chyba we trójkę. Pan Muzyczka, chłopak z kijkami, z którym trochę pogadałem i ja.
U góry było epicko. Dostałem to, czego oczekiwałem przed startem. Piękne budzące się ze snu Karkonosze okraszone delikatnym szronem. Było cudownie i zrobiłem nawet kilka zdjęć. Wyłaniająca się majestatycznie stacja telewizyjna na Śnieżnych Kotłach robiła piorunujące wrażenie. Cieszyłem się, że biegłem na pierwszej zmianie i chłonąłem każdy kawałek trasy oddalając się od Pana Muzyczki, który w dalszym ciągu męczył swoje piosenki. Liczyłem, że pocisnę mocno na zbiegu za kotłami, ale… przy pierwszej próbie przyspieszenia prawie zaliczyłbym spektakularną glebę.
Kamienie były tak oblodzone, że wyczynem był szybki marsz z rozpostartymi szeroko ramionami. O bieganiu nie było mowy. Parłem więc w dół szybkim marszem uważając, żeby się nie połamać. Dość dobrze znałem ten fragment, ale czekałem na zbieg w Czechach, którego nigdy nie robiłem. Pamiętałem jedynie, że będzie tam sporo asfaltu i można szybko ruszyć nogą. Tak też było. Rozpędziłem się, to znaczy, lekko przyspieszyłem pokonując kolejne 2 km po 4’36 i 4’28. Całkiem spoko, ale dalej czułem poślad, dwójkę i trochę łydkę. Nie było to komfortowe bieganie, a perspektywa, że przede mną jest jeszcze 27 km nie napawała optymizmem. Zbiegłem do Czech, gdzie trasa prowadziła bardzo przyjemną drogą i dobiegłem do ulicy. Następnie skręciłem ostro w lewo na wąski leśny odcinek i tam dogoniło mnie dwóch zawodników. Najwidoczniej jakiś moment przespałem, coś zrobiłem za wolno, że dałem się dogonić. Jeden z chłopaków miał schowany numer startowy i nie wiedziałem, czy biegnie w sztafecie, czy nie. Puściłem go lekko przed sobą i kontynuowałem dalej swój marszobieg. Chłopak cisnął zacnie. Truchtał swoim tempem nie przechodząc do marszu. Ja odwrotnie. Lazłem, maszerowałem, a w przerwach truchtałem. Na punkcie żywieniowym na Przełęczy karkonoskiej nie stanąłem. Uznałem, że mam wystarczającą ilość wody i spokojnie dociągnę do kolejnego pitstopu, albo nawet do mety.
Teraz zaczynał się kolejny podbieg, od Odrodzenia do stawków. Biegliśmy we dwójkę. Ja marszobiegiem, kolega truchtał. Większość odcinka był krok przede mną, a ja na czoło wysuwałem się na płaskich biegowych odcinkach. Mój druh niedoli był mocniejszy na podbiegu i to znacznie. Zastanawiałem się, czy nie ucieknie mi na ostatnim fragmencie trasy, gdzie do pokonania był długi i ciężki podbieg. Teraz jednak pokonać trzeba było długi zbieg biegnący szlakiem przy Wodospadzie Łomniczki. Nie znałem tego fragmentu zupełnie i z całą pewnością mogę stwierdzić, że mnie zaskoczył. Był to miejscami wąski i kręty zbieg składający się z kamlotów, w większości dość śliskich. Szlakiem, w górę, poruszało się wielu turystów. Było ciasno, tłoczno i niebezpiecznie. Kilka razy straciłem równowagę i prawie przywitałem się z podłożem. Starałem się biec w płynnie i rytmowo. Przeskakiwałem z kamienia na kamień i omijałem kolejne osoby. Biegowy rywal zaczął odstawać, co dodało mi kopa i gdzie mogłem rozkręcałem coraz mocniej nogi. Kolejnym miejscem, gdzie trzeba było uważać były drewniane mostki. Tam było jak na lodowisku, o czym przekonałem się przy pierwszej próbie pokonania kładki. Gdybym był na łyżwach i startował w zawodach, otrzymałbym pewnie wysokie noty.
Cisnąłem w dół zerkając na profil trasy, który ustawiony miałem na zegarku. Zbieg powoli się kończył, a punkt na wyświetlaczu zbliżał się do długiego podbiegu, którego się obawiałem. W nogach miałem już 4 godziny wysiłku, ponad 35 kilometrów i czułem się coraz bardziej zmęczony. Starałem się biec do obranych wcześniej punktów i nie myśleć o tym, co mnie czeka. Zawodnik, któremu oderwałem się na zbiegu zbliżał się do mnie coraz bardziej. W pewnym momencie zrównaliśmy się i przed najbardziej stromym i wymagającym podejściem przeszliśmy do marszu. Nikomu nie chciało się biec i dobrze, bo ja bym tej góry nie udźwignął. Maszerowaliśmy więc i gadaliśmy. To jest właśnie plusem takich biegów. Można chodzić, truchtać, maszerować, biec i rozmawiać. Nie trzeba cisnąć pod korek pilnując zegarka. Oczywiście mam tu na myśli mój amatorski poziom. Chłopaki i dziewczyny reprezentujący grupy PRO nie mają takiego komfortu jak ja. Tak, czy siak szliśmy i rozmawialiśmy. Było fajnie i nawet trochę odpocząłem.
Kolega co chwilę podawał informacje ile mamy jeszcze w pionie, jakby czekał kiedy skończy się ta nierówna walka. Ja podobnie, tylko że zerkałem na cyferki w zegarku i kolorki pokazujące jak daleko jeszcze jest do szczytu. Całe szczęście było bliżej niż dalej. W końcu się wypłaszczyło i można było biec. Oj jak mi tego brakowało. Mimo, że w nogach było już 41 km ruszyłem. Zacząłem rozpędzać się i rozkręcać nogi. Jak tego mi brakowało. Jak cudownie biegło się w dół. To nic, że byłem ujechany, tyłka prawie nie czułem, dwójki i łydki były spięte jak baranie jaja, ale mogłem biec, więc biegłem. Zegarek zaczął w końcu pokazywać fajne wartości. Na ostatnich kilometrach notowałem międzyczasy 5’15, 4’19, 16, 3’59 i 3’55. Koncentrowałem się tylko na tym, żeby nie wywalić się, a o to było niełatwo. Zbliżałem się do mety, gdzie czekał Tomek startujący na drugiej zmianie, reszta bandy oraz moja Familiada z Wałbrzycha. Na ostatnich kilkuset metrach położyłem ostatnie pieniądze, jakie miałem i cisnąłem poniżej 3’20/km. Było pięknie i cieszyłem się, że mam to już za sobą.
Wbiegłem na parking z czasem 5:07:02 i przekazałem Tomkowi opaskę, chipa i transponder. Najbliższe 17 km należało do niego, a ja mogłem odpocząć ciesząc się dobrze wykonaną robotą. Statystycznie średnie tętno wyniosło 167 bpm osiągając maksymalną wartość 180. Pokonałem 45,4 km ze średnią prędkością 6’47/km. Spaliłem 3893 kalorie. Uzbierałem łącznie 2011 metrów w górę, czyli ciut więcej niż dwa tygodnie wcześniej na Babiej Górze. Zmęczyłem się, ale miałem ogromną satysfakcję.
Tomek pokonywał swoją trasę, a my z chłopakami i rodzinką pocisnęliśmy do Janowic, gdzie zlokalizowana była kolejna strefa zmian. Dzięki transponderowi wiedzieliśmy, gdzie jest Tomek, który zmienił Sławka po 1:33:18 biegu. Teraz zaczęła się nerwówka i kalkulacje. Z Adasiem zastanawialiśmy się, czy Sławek nadgoni pierwszą open sztafetę, czy biegnąca za nami druga męska załoga zbliży się na niebezpieczną odległość? Sławek zacisnął zęby, spiął pośladki i zrobił to, co zaplanował, czyli nie odstawiał kulejącej nogi i parł do strefy zmian w Goduszynie. Tam czekaliśmy z Adamem, którego powoli zjadał stres. Kręcił się w prawo i lewo z niepokojem czekając aż będzie mógł puścić się w las. Pokonanie 40,7 km zajęło mu 4 godziny, 5 minut i 23 sekundy. Po trzeciej zmianie zajmowaliśmy 1 miejsce w męskiej sztafecie oraz 2 w klasyfikacji open i z taką informacją przed siebie ruszył Adam. Do pokonania miał ponad 41 km w tym sporo po ciemku. Trzymaliśmy kciuki i z niecierpliwością śledziliśmy poruszającą się kropkę na ekranie komórki. Kropką, a raczej kropkiem był Adaś i radził sobie bardzo sprawnie. Podjechaliśmy dodać mu otuchy w Jakuszycach, skąd do mety miał tylko kilka kilometrów, ale najcięższych, które prowadziły przez stary tor saneczkowy, a tam mogło wydarzyć się wszystko.
Na Polanie Jakuszyckiej było ciemno. Zaczynało jednak solidnie dmuchać i temperatura spadła. Pokręciliśmy się ze Sławkiem i w końcu nasz kropek zaczął się zbliżać. Anonsowała go łuna światła. Odpalił chyba wszystkie możliwe latarki, jakie miał i zrobiło się jasno jak w dzień. Adaś biegł całkiem żwawo i wyglądał dobrze. Pocieszeni tym wynikiem wsiedliśmy w auto i wróciliśmy do Szklarskiej, gdzie znajdowała się meta biegu. Po 4 godzinach i 16 minutach od wyruszenia na izerski szlak Adaś przeciął linię mety i tym samym przypieczętował zwycięstwo w klasyfikacji mężczyzn. Open uplasowaliśmy się na drugiej pozycji, tracąc do zwycięzców ze Szczecina 20 minut i 14 sekund.
To były bardzo dobre zawody i udane ściganie. Chłopaki spisali się na medal i dali z siebie 110%. Brawo WY! Brawo MY!
Drużyna to zawsze coś więcej niż suma jednostek – Michael Phelps.