Korzystając z urlopu na Teneryfie postanowiłem wyskoczyć na jeden dzień w wysokie góry. Plan zakładał wejście na wysokość 3500 m n.p.m. na własnych nogach bez użycia kolejki linowej, tlenu i obozów przejściowych. Szybko i na lekko. Jak postanowiłem tak zrobiłem.
Kombinowałem jak koń pod górę. Szukałem tras, szlaków i różnych opcji, ale nie znając zupełnie terenu nie wiedziałem która trasa będzie najlepsza. Ostatecznie postanowiłem wybrać szlak PNT 09 prowadzący pod szczyt wulkanu Teide. Wertując zakamarki internetu okazało się, że muszę posiadać pozwolenie, żeby zrobić taką trasę. Kwity wydaje się ze względu na wzmożony ruch turystyczny, więc ilość osób mogących maszerować ścieżkami parku narodowego jest ograniczona.

Uzyskanie pozwolenia odbywa się internetowo. Wystarczy zaznaczyć interesujący szlak, wybrać datę i uzupełnić dane. Po chwili na maila przychodzi potwierdzenie, które należy mieć ze sobą w przypadku kontroli strażników parku. Ten etap przebiegł najłatwiej i po chwili stałem się szczęśliwym posiadaczem zezwolenia. Mogłem więc szykować się do ataku szczytowego.
Poczytałem na stronie parku jakie należy mieć wyposażenie, gdzie znajdują się parkingi i z niecierpliwością śledziłem prognozy pogody. Miało być zimno i to poniżej zera. Oczywiście u góry, chociaż jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Uzbroiłem się jednak w ciepłe ciuchy i przygotowałem się na każdą sytuację. Góry to góry i nie raz się o tym przekonałem. Tu nie chciałem zaliczyć wpadki. Planowałem wejść na 3500 metrów i to było moim celem.

Po zgraniu tracka na zegarek zacząłem mieć pewne obawy. Profil wysokości był zacny. Na niecałych 10 km wzrost wysokości wynosił 1604m. Minimalna wysokość, czyli ta z której startowałem wysokość wynosiła 2048 m, a docelowa tak, jak napisałem wyżej 3500 m. Z trackiem był mały problem. Nie wiedzieć czemu prowadził z góry na dół, czyli z punktu widokowego na wulkanie Pico Viejo do parkingu. Według strony tenerifeon.es, gdzie znajdują się opisy szlaków czas potrzebny na pokonanie szlaku dla osoby o bardzo wysokim poziomie sprawności fizycznej wynosił 3 godziny i 48 minut. Dla osób, których poziom sprawności jest bardzo niski czas wydłużał się do 9 godzin i 59 minut. Podkreślę to jeszcze raz – w dół. Nie w górę! Miałem przed sobą więc nie lada orzech do zgryzienia i zastanawiałem się, czy wiem na co się piszę.

Z hotelu ruszyłem o 7:30, by po prawie godzinnej podróży krętymi jak domek ślimaka drogami, dotrzeć do parkingu. Wraz ze wzrostem wysokości samochodowy termometr pokazywał coraz niższe wartości ostatecznie zatrzymując się na 5 stopniach Celsjusza. Było rześko i cudownie. Cicho, spokojnie, epicko. Tego właśnie oczekiwałem. Szybko założyłem bluzę, czapeczkę, kamizelkę, odpaliłem trasę w zegarku i ruszyłem. Do pokonania miałem prawie 10 km w jedną stronę i ponad 1,6 km w górę.
Na początku ścieżka wiodła przez pole zastygłej lawy, w każdym razie tak to wyglądało, by po chwili skręcić w las i prowadzić przez grzbiet Lomo de Chío. Było cudownie. Cicho, spokojnie, rewelacyjnie. Byłem sam i tylko to się liczyło. Dookoła nie było żywej duszy. Chłonąłem wolność i naturę pełną piersią. Szlak się wił i cały czas cisnął w górę. Ja wraz z nim. Wyciągnąłem z plecaka kijki, które niesamowicie pomagały pokonywać kolejne metry w pionie. Lewa, prawa, lewa, prawa… Tup, tup, tup. Noga za nogą. Raz za razem. Wraz z wysokością roślinności było coraz mniej i jej miejsce zajął księżycowy krajobraz. Nawigacja w zegarku wskazywała szlak, podobnie jak wbite tabliczki z numerem szlaku. Robiło się coraz cieplej, szczególnie w miejscach, kiedy wychodziło się z cienia. Maszerowałem sprawnie i szybko pokonywałem kolejne kilometry. Pod nogami miałem piasek wulkaniczny, skały, kamienie i chyba pumeks. Wszystkie były ostre jak brzytwa i trzeba było uważać za co się chwytało.

Kierowałem się w kierunku krateru Pico Viejo, którego spektakularny krater ma szerokość około 800 metrów. Zadzierałem głowę i z niecierpliwością czekałem aż wysokościomierz pokarze 3000 m n.p.m. Tak wysoko byłem ostatnio w 2003 roku w Kaprun, w Austrii na narciarskim obozie AWFiS. Byłem ciekaw, jak zachowa się mój organizm i czy nie będzie mi wysyłał sygnałów ostrzegawczych, że coś mu nie pasuje i trzeba odpocząć.
Maszerowałem rytmicznie, żwawo i praktycznie się nie zatrzymywałem. Założyłem sobie tempo 20 minut na kilometr i starałem się tego trzymać. Przed kraterem wysokościomierz pokazał 3000 metrów, więc do pełni szczęścia pozostało mi jedynie 500. O dziwo oddychało się dobrze. Nie przytykało. Maszerowałem wzdłuż południowej strony Pico Viejo i dalej pod krawędzią krateru, położonego na wysokości 3100 m. Po chwili doszedłem do najtrudniejszego odcinka. Najbardziej stromego, najtrudniejszego technicznie wijącego się wśród czarnej lawy i pumeksu. Skoczyło się rumakowanie i zaczęło się mozolne i siermiężne zdobywanie kolejnych metrów w pionie. Co chwilę spoglądałem na zegarek, gdzie na wyświetlaczu ustawiony miałem profil trasy. Powyżej 3300 m robiło się ciężko. Strome podejście, trudny teren oraz wysokość robiły swoje. Ja jednak miałem swój cel, który planowałem osiągnąć. Doszedłem do punktu widokowego, ale do pełni szczęścia potrzebowałem jeszcze kilkunastu metrów w pionie i trochę więcej w poziomie. Ruszyłem więc przyjemnym trawersem wzdłuż wulkanu, minąłem upragnione 3500 m i postanowiłem dokręcić jeszcze kilkaset metrów, żeby zamknąć się w 10 km.

Tak też zrobiłem i po 3 godzinach, 33 minutach i 48 sekundach osiągnąłem cel. Przypomnę, że według danych ze strony czas potrzebny na pokonanie szlaku w dół, dla osoby o bardzo wysokim poziomie sprawności fizycznej, wynosił 3 godziny i 48 minut. Chyba trochę oszukałem system osiągając tak dobry wynik na podejściu. Najlepsze było to, że nie byłem zmęczony. Nogi działały wyśmienicie, fizycznie było git, oddechowo również. Zjadłem batonika, zadzwoniłem do Iwony i ruszyłem w dół. Na pierwszym odcinku wiodącym po czarnej lawie w kierunku krateru Pico Viejo było ciężko. Musiałem mocno koncentrować się na każdym kroku i i uważać, żeby nie zaliczyć spektakularnej gleby.

Skały były ostre jak brzytwa. Nachylenie zacne i kilka razy noga uciekła w bok, mimo że na nogach miałem bardzo dobrze sprawdzające się w takich warunkach buty. Wyczekiwałem dojścia do krateru, skąd zaczynał się przyjemniejszy szlak, którym miejscami mogłem podbiec. Robiło się coraz cieplej i zdjąłem z siebie bluzę. Żwawo maszerowałem w dół, a bardziej przyjaznych miejscach przechodziłem do truchtu. Minąłem kilka grupek turystów i 2 czy 3 razy niechcąco zszedłem z kursu. Uratował mnie track oraz pamięć i zmysł orientacji w terenie.

Całe szczęście wahnięcia były niewielkie. Parłem w dół, a przez ostatnie 5 kilometrów truchtałem z nóżki na nóżkę, z uśmiechem na twarzy. Czułem oczywiście zmęczenie, byłem na nogach już jakieś 6 godzin, jednakże czułem się bardzo dobrze. Podobało mi się, mimo że nie przepadam za łażeniem, a szczególnie przez tak długi okres. Do parkingu dotarłem po 6 godzinach, 3 minutach i 43 sekundach mając w nogach 20 kilometrów i 170 metrów. Pokonałem 1616 metrów w górę i 1640 metrów w dół. Spaliłem 2940 kalorii. Nadmienię na koniec, że droga w dół zajęła mi 2 i pół godziny…

Życie albo jest śmiałą przygodą, albo niczym – Helen Keller