Wiele razy myślałem o starcie w Poznaniu. Kiedyś w maniackiej Dziesiątce, potem Recordowej, której organizatorem jest mój kolega z ulicy Arti. Typowy maniak biegania, kiedyś sprinter potem ultras. Z Arturem poznaliśmy się w 2003 roku w autobusie, którym z Piły jechaliśmy do Berlina na maraton.
Udział w marcowych zawodach często mi kolidował z innymi wydarzeniami i jakoś nigdy nie mogłem tam trafić. W tym roku co prawda wpisałem go na luźno do kalendarza, obok City Trail i Biegu Zaślubin, ale miał on priorytet 3, więc był, żeby być. Arti chyba się na mnie za to nie obrazi. Taką mam w każdym razie nadzieję. Po starcie w Biegu Urodzinowym Gdyni priorytet poznańskich zawodów znacznie wzrósł aż do momentu, kiedy skomentowałem post na Facebooku, którego autorem był Artur. Napisałem coś w tylu, że wstydzę się tego, że jeszcze tam nie biegałem i będę musiał to zmienić. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać i po chwili na messenger otrzymałem wiadomość: Siema. Jak wpadniesz do Poznania na 16 marca to pakiet czeka. Ogarnąłem transport, nocleg i w sobotę po 12 km leśnym rozbieganiu, ruszyłem do stolicy Wielkopolski. Cisnęliśmy czarnym VW z Karoliną, Pawłem i Rafałem. Dojechać później miał jeszcze Pioter. W zawodach z naszego teamu startował jeszcze Mirek, drugi Piotr i Kasia, więc jakby nie spojrzeć, to na starcie stanęło trzech Piotrów z runpassion.pl TEAM. Mocna ekipa.
Podróż minęła szybko, podobnie jak odbiór pakietów. Pozostało jeszcze najeść się do syta i spotkać się z Krauzikiem, moim dobrym ziomkiem z Poznania, który przyszedł na spotkanie z familiadą. Przypomnieliśmy sobie stare czasy, pogadaliśmy o starych Polakach, ale po 21 trzeba było wracać do hotelu. Oczywiście tak aktywnego spędzania wolnego czasu przed zawodami nikomu nie polecam. Uważam to wręcz za niedopuszczalne, ale będąc na sportowej emeryturze, kiedy nie grożą mi rekordy życiowe, a każdy start ma być zabawą, inaczej podchodzę do takiego rodzaju zawodów. Na luzie, bez stresu i spinania się.
Niedziela przywitała nas piękną biegową pogodą. Nie było wiatru, temperatura była lekko na plusie, ale w nocy przymroziło. Dowodem tego były zamarznięte szyby. Mi to nie przeszkadzało. Ba, uwielbiam taką aurę, więc z niecierpliwością czekałem na start, który zaplanowany był w samo południe.

O 11:20 ruszyliśmy bandą na rozgrzewkę. Biegło się swobodnie. Pogoda pomagała i czułem się bardzo dobrze. W głowie miałem spokój, ale cały czas nie było planu, jak ugryźć ten bieg. Chciałem pobiec mocno, bez odpuszczania i poprawić czas z lutowych zawodów, który wynosił 37 minut i 54 sekundy, co dawało średnią 3’47/km. Teoretycznie więc powinienem, pobiec po około 3’45 i byłoby git. Nie chciałem jednak kierować się zegarkiem i klikać co km międzyczasów. Miał to być bieg na samopoczucie z jedną kontrolą czasu, na 5 km. Wspomagać chciałem się tętnem, ale finalnie pasek od pulsometru spłatał mi psikusa i rozładowała się w nim bateria. Cóż, tak najwidoczniej miał być.
Rozgrzewka minęła i nadszedł czas ustawienia się w strefie startowej. Moja miała literkę A i była czarna. W niej ustawione były najszybsze zawodniczki i zawodnicy, a w śród nich ja. Nazwiska elity kobiet i mężczyzn robiły wrażenie i zapowiadał się naprawdę szybki bieg. Jakbym był w formie sprzed 10-12 lat to pewnie zabrałbym się z najszybszymi paniami, ale nie teraz. Dziś jestem stary, gruby i wolny, więc grzecznie ustawiłem się z tyłu grupki. Tam, gdzie było moje miejsce.

W południe ruszyliśmy przed siebie. Z górki na pazurki, prosto w dół, bo poznańska trasa wiedzie właśnie tak prowadzi. Oczywiście zgodnie z normami, co potwierdzone jest polskimi i międzynarodowymi certyfikatami w tym World Athletics. Między punktem startu a metą jest 8 metrów spadku przy dopuszczalnych 10 metrach. Można więc biegać tam naprawdę szybko i tak było.
Wiara ruszyła mocno. Ja również. Nie patrzałem na międzyczasy, lecz szukałem optymalnego kroku. Chciałem posiłkować się tętnem, ale jak wcześniej wspomniałem, wskazania były z czapy. Najważniejsze, że w nodze był luz. Czułem się naprawdę dobrze więc trzymałem swój rytm i zwiedzałem miasto. Pogoda dopisywała. Było rześko, ale ubrałem się za ciepło. Niepotrzebnie założyłem termo z krótkim rękawkiem i na nie startówkę na ramiączkach. Wystarczyłaby krótka koszulka, a nawet sama na ramiączkach. Z kilometra na kilometr czułem, że robi się coraz goręcej, a tempo jest wymagające i wcale nie takie łatwe do utrzymania. Z niecierpliwością czekałem na półmetek. Tam po raz pierwszy planowałem kontrolę czasu i ku mojemu zaskoczeniu klikając przycisk zobaczyłem na wyświetlaczu 18 minut i 13 sekund. Było to 17 sekund szybciej niż w Gdyni, gdzie pierwsza piątka była znacznie mocniej z góry niż poznańska. Policzyłem szybko w głowie, że jest szansa na zmienienie 37 minut. Teoretycznie do zrobienia, ale praktycznie? To miało się okazać za 5 km.

Szybko w głowie podzieliłem sobie trasę na mniejsze odcinki. Od 5 km do ronda. Krótka prosta i 2 km przez Maltę do mety. To spowodowało, że nie musiałem martwić się jak daleko mam jeszcze do końca, ale wystarczyło koncentrować się na małych zadaniach. Na 7 km było ciężko. Czułem, że chyba zwalniam, ale dalej nie sprawdzałem międzyczasów. Spiąłem pośladki i wzrokiem szukałem toru regatowego, na którego alejki wbiegłem po chwili. Teraz zostało tylko przebiec 2 km i tym samym osiągnąć metę. Robiło się coraz cieplej. Prawie się gotowałem i żałowałem, że na łysej glacy mam czapeczkę z daszkiem, a na grzbiecie koszulkę. Cisnąłem dalej i tasowałem się z innymi zawodnikami. Wypatrywałem mety, ale najpierw tabliczki z oznaczeniem 9 km. Kiedy ją minąłem wiedziałem, że zostały mi do końca 3 minuty z małym ogonkiem.

Żeby dodać sił na ostatnich metrach zmęczonym uczestnikom, co 100 metrów ustawione były znaki informujące, ile jeszcze metrów zostało do końca. 900, 800, 700… Robiły one ogromną robotę. Obserwowałem osoby biegnące obok mnie i ich reakcję na znaczniki. Im bliżej do końca, tym więcej osób przyspieszało albo starało się przyspieszyć. Ja również spiąłem się na ostatnich 400 m i wdepnąłem gaz w podłogę przyspieszając z ostatnich 200. Wpadłem na metę i wcisnąłem stop w zegarku. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu zobaczyłem czas 36 minut i 30 sekund. Drugą piątkę przebiegłem więc w 18 minut i 17 sekund, czyli tylko 4 sekundy wolniej niż pierwszą, teoretycznie szybszą, bo z górki. Średnia na kilometr wyszła 3’38! Kiedyś szybciej biegało się maratony, ale teraz taka prędkość była dla mnie nie do ogarnięcia. Nie szykowałem się do takiego biegania, a jedynym mocniejszym odcinkiem w niedawnej przeszłości była zabawa biegowa na Teneryfie 10×2’ gdzie kręciłem się w okolicy 3’40/km. Mocno podbudował mnie ten start i pokazał, że 35 z przodu jest jak najbardziej realne, ale najważniejsze było to, że zrobiłem solidny zapas prędkości przed wiosenno-letnimi zawodami. To był bardzo dobry bieg.

Wielkie brawa należą się organizatorom, głównie Artiemu, za TOP organizację i stworzenie piekielnie szybkich zawodów na biegowej arenie Polski. Ten start ma bardzo duży potencjał i to nie tylko ogólnopolski, ale również międzynarodowy. Na bank przyjadę tutaj w kolejnych latach, żeby poprawić tegoroczny wynik.
Sukces nie jest przypadkiem. To ciężka praca, wytrwałość, uczenie się, poświęcenie, a przede wszystkim miłość do tego, co robisz lub uczysz się robić – Pele