Pico de Las Nieves – turystycznie…

Przedostatni dzień naszej wycieczki postanowiliśmy spędzić (prawie) wysokogórsko i jak zawsze turystycznie. Oczywiście dzień rozpocząłem porannym treningiem, ale potem puściliśmy się w samo serce wyspy. W góry. Na tapecie mieliśmy „zdobycie” Roque Nublo 1813 m n.p.m. oraz Pico de Las Nieves 1949 m n.p.m., czyli najwyższych szczytów w okolicy. Tam w drodze, kiedy maszerowaliśmy sobie kanaryjskimi ścieżkami zapadła decyzja o przyszło rocznym starcie w Transgrancanaria, tylko jeszcze nie zdecydowałem na jakim dystansie. Myślę, że będzie to albo 42 albo  65 km ze wskazaniem na to drugie, jednak zobaczymy, co przyniesie czas…

Pocisnęliśmy naszą czerwoną bestią i po dobrych kilkudziesięciu minutach wspinaczki udało się zaparkować auto. Parkowanie to niestety duży problem tego miejsca, które jest często odwiedzane przez turystów dojeżdżających tam właśnie samochodami. Trzeba być albo bardzo wcześnie, albo liczyć na fuksa, kiedy ktoś wyjedzie i zwolni nam miejsce. Myśmy mieli szczęście i udało się wcisnąć właśnie w takie miejsce.

Pogoda była piękna. Świeciło cudne słoneczko, lekko wiało i było około + 10 C. Jak na wysokość ponad 1800 m nad poziomem morza, to całkiem nieźle. Urzekły mnie widoki. Było cudownie i przyszłoroczny start w TGC dość mocno utkwił mi w głowie. Wyobrażałem sobie bieganie tamtymi ścieżkami, między kamieniami, skałami, po górach, dolinach. Mogę śmiało powiedzieć, że zakochałem się w tym miejscu.

Było pięknie. Po ogarnięciu Roque Nublo udaliśmy się dalej w stronę najwyższego szczytu Pico de Las Nieves, do którego prowadziła kręta górska droga, chociaż nie tak hardcorova, jak pierwszego dnia. Tu można było normalnie cisnąć i spokojnie dobrej jakości asfaltem wspinać się do góry.

Po drodze mijaliśmy rowerzystów, którzy o tej porze roku przyjeżdżają uciekają z zimnej, śnieżnej Europy i po hiszpańskich górkach wyrabiają łydki i wypalają tłuszczyk. Często pojawia się język polski z soczystym K**** rzucanym podczas pokonywania kolejnego, kilkunasto procentowego podjazdu. Myśmy mieli ten komfort, że pod maską mieliśmy ponad 130 koni i żadne wzniesienie nie stanowiło dla nas problemu.

Widoki były cudowne. Można było pełną gębą odpocząć, odetchnąć i zrelaksować się. Tego było nam trzeba a zdjęcia chyba najlepiej oddają klimat tego miejsca. Szkoda, że trzeba było szybko się zbierać i wracać do Polski…

Plan na kolejne odwiedziny wyspy jest, tym razem w bardziej sportowym klimacie…

2019-03-13T10:03:49+01:0013/03/2019|Podróże|

Tytuł