Rekonesans na Diablaku

Plan był prosty. Pojechać w góry i pohasać po szlakach oraz wyczyścić beret od toksycznego myślenia i codziennej rzeczywistości. Taki pełen twardy reset i to wszystko w doborowym towarzystwie w pięknych okolicznościach przyrody i co najważniejsze na sportowo. Pierwotnie myślałem o Szklarskiej, ale finalnie padło na Zawoję i okolicę Babiej Góry, czyli tam, gdzie 8 czerwca dostaniemy ultrawpierdziel podczas Ultramaratonu Babia Góra. Oczywiście jak na barowych leszczy przystało zapisaliśmy się na dystans 2 x Babia, ale i tak czeka nas babiogórska masakra piłą mechaniczną do kwadratu. Będzie jazda na maxa i to bez żadnej trzymanki. Dodam, że dystans 2 x Babia to około 52 km i ponad 3700 m w pionie. Normalnie, jak w domu wychodzę na 30 km rozbieganie i mam 300 – 400 m w górę to uważam, że trasa była pagórkowata. Jak przewyższenie przeskoczy 500 m, co zdarza się rzadko, uważam, że biegałem po górach. Taki ze mnie góral z nad morza…

Wracając do wyjazdu, to pojechaliśmy we trójkę. Na pierwszy ogień puścił się Michał, który miał przetrzeć szlaki i zrobić rekonesans a dzień później na miejsce dotarła grupa uderzeniowa w sile dwóch, czyli Binczuś, Mały Wielki Człowiek i ja. Pierwotnie zakładaliśmy zrobić rekonesans trasy, ale finalnie trochę się wszystko rozlazło, chociaż i tak poznaliśmy, co będzie nam dane albo nie dane za niespełna dwa tygodnie.

Michał zrobił pierwszy rekonesans w środę wieczorem a w czwartek polatał po trasie sprawdzając, czy na pewno da się tam poruszać czy nie. Dało się, więc było git. W piątek, ruszyliśmy razem. We trójkę. Do lasu. W góry. Na przełaj… po tracku, bo tam w lesie chodzą ludzie… Tak twierdził Michał i zapierał się ręcyma i nogyma, że tak będzie najlepiej i damy radę. Pitu, pitu…ale kto nie próbuje ten nie wie, więc wgraliśmy ślad trasy w zegarki i ruszyliśmy na spacer. Jak początek jeszcze jakoś szedł, bo track prowadził szlakiem, to komplikacje a raczej kombinacje alpejskie zaczęły się w momencie, kiedy z tego szlaku zeszliśmy i wbiliśmy się na zwykłe leśne drogi, wyjeżdżone przez drwali i wybiegane przez leśne zwierzęta.

Oczywiście Michu, pomysłodawca tej trasy, po której ludzie normalnie biegają cały czas, co widać na Stravie zabezpieczał tyły a całe natarcie szło z przodu. Umiał się ustawić chłopak, ale jak napisałem wyżej, trzeba było spróbować. Próba skończyła się w momencie, kiedy skończyła się droga, zaczął się gęsty las a track z zegarka kazał skręcić w dół i cisnąć strumieniem, a raczej małą górską rzeczką. Przez chwilę próbowaliśmy pocisnąć w górę, przez chaszcze, wiatrołomy i jagodziny, żeby wleźć na górę, ale dość szybko odeszliśmy od tego pomysłu. W sumie to na dobre wyszło, bo ten wpis mógłby się nie doszukać publikacji, gdyż z górami nie można zadzierać. Zawsze, ale to zawsze będą górą i kropka.

Sobota… 

Na ten dzień zaplanowany mieliśmy kolejny objazd, obchód czy obieg trasy. Tym razem ten wyższy w okolicy szczytu do którego zamierzaliśmy podreptać trasą biegu. Oczywiście na starcie plan został skorygowany i dopasowany do jakości dróg, bo chcieliśmy w końcu pobiegać a nie przedzierać się przez chaszcze. Oczywiście byliśmy świadomi, że prędzej czy później wylądujemy w jakiś malinach, ale… cóż. Nie ma ryzyka nie ma zabawy. Tak więc Michu ruszył w górę a my z Binczusiem niebieskim szlakiem w dół i potem gdzieś w lewo, gdzieś w prawo, jakimś czarnym szlakiem aż do schroniska w Markowych Szczawinach.

Ze schroniska postanowiliśmy pobiec w lewo, niebieskim i zobaczyć, czy na pewno Perć Akademików jest zamknięta i mimo, że tamtędy ma biec trasa, na dzień dzisiejszy jest „closed”. Szlak niebieski w dół był super. Lecieliśmy na luźnej nodze po 4’10 i było pięknie. Minęliśmy zamkniętą perć i postanowiliśmy wbić się do góry zielonym szlakiem prowadzącym przez Perć Przyrodników. Oj zaczęła się wspinaczka i skończyło bieganie. Znaleźliśmy śnieg, ślady zwierza, który równie dobrze mógł być niedźwiedziem, rysiem, jak butem turysty i po chwili byliśmy na grani i czerwonym szlakiem cisnęliśmy w stronę Babiej Góry, czyli Diablaka.

Po śniegu, po kalotach, po kamyczkach. Binczuś poczuł zew natury i cisnął w górę jak młody koziołek a ja zapowietrzony klnąc pod nosem leciałem za nim. Na szczycie dogoniłem go, porobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy w dół mijając się z uczestnikami innego biegu, którzy w sporej grupce dreptali w jedną i w drugą stronę. Było cudownie. Piękna pogoda, fajna ścieżka składająca się ze skał kamieni po której nie szło biec, śnieg, korzenie i ostro w dół. Jazda na maxa… a najlepsze to, że to trasa zbliżającego się wielkimi krokami ultramaratonu. Oj będzie ultrawpierdziel. Oj będzie bolało, ale wiedziały gały, co brały, albo nie wiedziały.

Tym razem na zbiegu to ja byłem górą i zostawiłem Tomka za mną. To pewnie po ALE żelkach z kofeiną, których paczkę wciągnąłem na szczycie. Złapałem taki cug, że nikt nie był w stanie mnie dogonić. Tak sobie to teraz tłumaczę i nie istotne, że na Stravie z tymi przebiegami jestem daleko, daleko z tyłu… Dla mnie było super. Po chwili dobiegliśmy ponownie do schroniska i zadzwoniłem do Michała. Martwiłem się o chłopa, czy nie został pożarty przez jakiegoś zwierza, albo czy nie zmarzł lub nie umarł z głodu. Całe szczęście żył i miał się dobrze. Biegł swoim tempem prosto przed siebie. Zuch chłopak. Minęliśmy się z nim na szlaku i po spadliśmy w dół chyba żółtym czy zielonym szlakiem. Nie pamiętam. Wiem, że było mokro i z racji tego kręciliśmy filmiki na zbiegu, licząc że któryś z nas zaliczy spektakularną glebę co zostałoby uwiecznione na filmie. Niestety nic takiego się nie stało i w jednym kawałku dobiegliśmy do miasta, gdzie zboczyliśmy z drogi na zimny browar. Oj był pyszny i wchodził, jak najlepszy izotonik. Było tak błogo, że tym razem Michał zaczął się o nas martwić i postanowił z własnej nieprzymuszonej woli przyjechać po nas i odwieźć do hotelu. Dzięki ziom. Reszta dnia przebiegła w błogi i niczym nieskrępowany sposób. Pasa, spać, SPA, pić, spać… aż do niedzieli, gdzie czekało na nas kolejne wyzwanie. Dodam tylko, że w sobotę zaliczyliśmy 24,1 km w tym 1216 m pod górę. Pięknie. Średnie tempo wyszło 7’46/km czyli bardzo optymistycznie.

Niedziela, niedziela będzie dla nas…

Misiek niestety opuścił nas w sobotę i zostaliśmy sami. Plan na niedzielę był prosty. Wbić się na Babią Górę od strony granicy ze Słowacją, do której wcześniej trzeba było jakoś się dostać. Najpierw czarnym szlakiem w górę, górę , górę potem przez łąkę gdzie oczywiście się zgubiliśmy i musieliśmy truchtać ścieżką wydeptaną przez bobry. Całe szczęście w końcu wypadliśmy na zielonym szlaku i można było dalej cisnąć w górę przez Przełęcz Kamińskiego wprost na czerwony szlak prowadzący po granicy polsko – słowackiej. Oj ten szlak wszedł nam w tyłki. Nie dość, że było mega pod górę to jeszcze było wąsko, ciasno i długo. Szlak wiódł prosto i gdzieś na jego końcu widać było Małą Babią. Gdzieś daleko, daleko, daleko tam… hen, hen, hen daleko… Maszerowaliśmy dobre 4 km jak nie 5 km, ale było pięknie. Cisza, spokój, zero ludzi. Tylko natura.

Po wdrapaniu się na Małą Babią obraliśmy kierunek Babia Góra, gdzie tradycyjnie zrobiliśmy krótką sesję foto i zbiegliśmy w dół czerwonym szlakiem do Przełęczy Krowiarki. Tamtędy będzie również prowadziła trasa i będzie to bardzo ciężki zbieg. Schody, wiatrołomy, kamloty, ludzie i cały czas mocno w dół. Będzie bolało, ale już nie mogę się tego doczekać. Najlepsi pokonują ten odcinek w 18 minut z małym ogonkiem. Myśmy z przerwami zbiegali poniżej 30 i pewnie dałoby się trochę urwać, ale przy  okazji można byłoby sobie urwać nogę lub dwie. Z przełęczy skręciliśmy w lewo na niebieski i po kilku km w dół jakąś dziwną drogą, na której nie było żadnych oznaczeń. Droga wiodła bardzo mocno w dół i był to paskudny zbieg.

Kamienie, szuter, strumyczki i wszystko w dół. Mocno w dół. Binczuś cisnął w dół, ja w bezpiecznej odległości za nim, do czasu, kiedy w krzakach coś nie zaczęło szeleścić, łomotać i furczeć. Wtedy zamieniliśmy się miejscami i bez żadnych hamulców lecieliśmy w dół, ile mocy w nogach. Byliśmy tak zaorani, że wypiliśmy wszystko, co mieliśmy do wypicia i musieliśmy się posiłkować wodą ze strumienia. Była zimna, pyszna i lekko zalatywała mułem, który osiadał na zębach. W każdym razie byliśmy bliżej niż dalej hotelu a że droga wiodła w dół, to postanowiliśmy do wykorzystać i przycisnąć. Końcówka wyszła poniżej 4’/km i nogi zostały fajnie przekręcone i naoliwione. Serducho przepalone a płuca przetkane. Wyszedł dobry trening. 29,8 km i 1487 m w górę.

Na tym zakończyliśmy naszą wyprawę w góry. Zrobiliśmy w sumie trzy treningi biegowe. Wyszło niespełna 70 km biegania po górach w tym 3700 w pionie. Na zawodach będzie tyle samo w pionie, ale o niecałe 20 km mniej i to do pokonania na jeden raz i aż boję się o tym myśleć.

Babia Góra potrafi ostro sponiewierać. Podbiegi czy raczej podejścia potrafią zmasakrować nogi a zbiegi dobić je jak osinowym kołkiem dobija się wampira. Pogoda… może być różna. Coś czuję, że będzie powyżej 20 kresek na plusie i to da się odczuć. W każdym razie zapowiada się ciekawa impreza i mam nadzieję, że będzie tak samo GIT, jak podczas naszego szalonego wypadu.

U widnokręgu, hej! w dali,
W stronie, gdzie niebo się pali,
Siedzi starucha;
Śniegami siwa, mgłą skrzepła,
Od słońca blasków oślepła,
Od grzmotów głucha – Felicjan Faleński, Babia Góra

2019-05-31T11:37:53+02:0031/05/2019|Podróże, Trening|