Rzadko słodzę organizatorom imprez biegowych, bo nie lubię tego. Tak samo staram się publicznie nie krytykować, chyba że coś jest bardzo rażące i dotknie bezpośrednio mnie, czy moich znajomych oraz wiem, że nie jest to tylko i wyłącznie winą organizatora.
Staram się być neutralny i chłodnym okiem, po swojemu, swoimi kategoriami oceniać imprezy, bo wiem jak ciężko jest zrobić nawet najmniejszy bieg. Z organizacją imprez biegowych, na początku w biegu na orientację, jestem od początku lat 90 tych, czyli dość długo. W sumie to pierwszy raz, kiedy pomagałem w organizowaniu zawodów datuję na 1992… To tytułem wstępu.
Piekło Północy. O Piekle pierwszy raz wspomniał mi Rafał podczas wspólnego treningu u Fit Matki Wymiataczki na siłowni. Zaintrygował mnie, ten temat, ale terminowo niestety średnio mi to pasowało z tego względu, że tydzień później miałem zaplanowany start w Ultramaratonie Babia Góra, czyli 54 km i 3700 w pionie, chociaż dokłądnie ile tego jest tego nie wie nikt. Gremlin pokazuje jedno, profil na stronie orgów drugie, czyli rzeczywistość pokaże trzecie. Meta zweryfikuje wszystko.
W skład Piekła wchodziły cztery biegi, które można było sobie wybrać: 7 km +, 21 km+, 75 km+ i 140 km+. Najrozsądniej byłoby wystartować na 7 km i tam przepalić płuca i nogi przed ultra, ale na 7 km nie warto się przebierać, więc wybrałem połówkę z plusem. Chłopaki, którzy organizowali bieg nadali mi tytuł Ambasadora, za co im dziękuję, więc tytuł zobowiązywał.
Na kilka tygodni przed startem w ramach treningu przetruchtałem sobie trasę, żeby wiedzieć z czym ją jeść i stwierdziłem, że jest bardzo szybka i w miarę płaska. Mocny był jedynie początek i koniec a reszta była przygotowana do mocnego biegania. Fajnie, ale ja nie miałem się ścigać… a szkoda…
Pakiet odebrałem w piątek w biurze zawodów znajdującym się w szkole podstawowej w Rumi. Szybko i sprawnie. Pokręciłem się chwilę w centrum, pogadałem ze znajomymi i wróciłem do domu. Dodam, że byłem od prawie tygodnia przeziębiony, w sumie to jeszcze dziś jestem, ale to zeszło na dalszy plan. Teraz trzeba było skoncentrować się na sobocie i pilnować głowy, żeby nie wyprzedzała nóg.
Sobota… słoneczko wyszło, zrobiło się ciepło, więc trzeba znów było pomyśleć o taktyce, energetyce i nawadnianiu, szczególnie że musiałem biec bardzo ostrożnie i czujnie. Nie mogłem zostawić za dużo zdrowia i sił przed kolejnym startem. Na takim biegu można było bardzo łatwo się odwodnić i potem to odchorować, więc do akcji w dużej ilości już od piątku wskoczyły izotoniki i Hydrosalty. Na sam bieg postanowiłem zabrać 0,25 l softflack inov-8 z wodą oraz jeden żel ALE z kofeiną. Na ostatnie km. Tak przygotowany wyruszyłem z Iwoną na start, gdzie po chwili spotkaliśmy się z Binczuciem, który również startował w zawodach.
Samo centrum zawodów wyglądało mega PRO. Bardzo fajny lej do mety, spiker, małe expo, scena, muza i świetny klimat. Było widać, że organizatorzy stanęli na rzęsach, żeby to wszystko przygotować a nie był to wielki bieg z wielkimi sponsorami.
Potruchtaliśmy z Binczusiem niecałe 2 km i ustawiliśmy się spokojnie na starcie. Było klimatycznie, muzycznie, głośno i wesoło. Sporo znajomych i mega pozytywny klimat. Żadnego spinania tyłków, tylko to coś, czego brakuje w wielkich „komercyjnych” biegach ulicznych, gdzie każdy jest spięty jak baranie jaja a ciśnienie rozsadza żyłki na czole. Tu było inaczej. Tak, jak lubię i jest to kolejny powód, dlaczego odchodzę z ulicy. Mam tego dosyć i za długo tam siedziałem.
Na starcie z ekipy wyścigowej był Paweł Tomeczkowski oraz Konrad Wyganowski. Więcej leśnych zakapiorów nie widziałem, ale nie twierdzę, że pozostała ekipa była słaba, bo tak nie było. Taka lustracja na starcie zawsze powinna być przeprowadzona, żeby znaleźć swoje miejsce w szeregu i z grubsza wiedzieć na jakie miejsce można liczyć. Był to więc bieg na miejsce, nie na czas, chociaż z tym miejscem też mogło być różnie, bo musiałem wyważyć czy się ścigać, czy zachować stoicki spokój i jak najmniejszym kosztem dobiec do mety…
foto. Agata Masiulaniec
Wystartowaliśmy. Od razu ruszył mocno do przodu Paweł a ja spokojnie, z nóżki na nóżkę z uśmiechem na twarzy. Bez żadnego ciśnienia czy presji. Obejrzałem się kilka razy do tyłu, żeby ocenić sytuację i oceniłem… Było spokojnie. Obok biegł tylko Konrad a za nami nie było nikogo. Wdrapaliśmy się na górkę skręciliśmy w prawo w dół. Puściłem nogi, żeby zobaczyć jak pracują na zbiegu i czy wizyta w górach jeszcze w nich siedzi. To też miało na celu ocenić umiejętność zbiegania mojego rywala, bo wiedziałem, że na podbiegach potrafi solidnie pracować. Trzeba było jeszcze zobaczyć, jak wygląda prędkościowo, żeby obrać odpowiednią taktykę na cały bieg. Lecieliśmy we dwójkę, trochę pogadaliśmy i było bardzo miło. W pewnym momencie puściłem Konrada do przodu na podbiegu, gdyż nie chciałem zabijać nóg. Wiedziałem, że na zbiegu jestem w stanie depnąć bez problemu poniżej 3’20 / km i taką prędkość utrzymać na dłuższym odcinku. To mnie uspakajało, bo wiedziałem, że od Zbychowa będzie dużo z góry i tam mogę przycisnąć. Na podbiegach Konrad mi odchodził a na zbiegach go doganiałem. Tak biegliśmy razem do Zbychowa, gdzie znajdował się punkt żywieniowy. Zatrzymałem się, pogadałem ze znajomymi, napiłem się, nabrałem wody, poczekałem na Konrada i ruszyliśmy dalej.
foto. Agata Masiulaniec
Na około 10 km depnąłem lekko w dół i powoli rozkręcałem nogi starając się uciec rywalowi. Cały czas jednak miałem z tyłu głowy… 54 km i 3700 m w pionie… więc skutecznie ta myśl mnie hamowała. Udało się oderwać i powiększyć przewagę na zbiegach. Na podbiegach dalej spokojnie, tup, tup, tup do góry, bez męczenia nóg. Jak najmniejszym kosztem. Na ostatnim podbiegu obejrzałem się kilka razy do tyłu i spokojnie pomaszerowałem do góry. Nie spieszyło mi się i dowiozłem na luźnej nodze drugie miejsce. Wygrał Paweł z czasem 1:35:14, ja miałem 1:42:35 a Konrad minął metę z czasem 1:44:58. Z Pawłem bym nie wygrał, nie ta forma, ale myślę, że jakbyśmy zabrali się razem to 1:35 spokojnie by pękło a myślę, że nawet 1:33 byłoby do zrobienia.
foto. pieklopolnocy.pl
Wracając do samej organizacji imprezy to jak dla mnie miód malina. Trasa super oznakowana, ciężko było się zgubić a dodatkowo jak ktoś miał wgranego tracka, to biegło się jak po sznurku. Taśmy wisiały w takiej odległości, że było je bardzo dobrze widać, strzałki kierunkowe na zakrętach również umiejscowione były w widocznych miejscach i było GIT! To była naprawdę bardzo dobrze zorganizowana impreza i całej ekipie, która ją organizowała należą się wielkie gratulacje. Jednak, jak biegowe świry biorą się za takie tematy i nie ograniczają ich proceduralne, czasami bzdurne, przepisy to robi się fantastyczna impreza. Aż boję się myśleć, co będzie za rok… i jeżeli nie będzie mi to kolidować z czerwcowym maratonem, to na bank pojawię się na starcie dystansu 75 km +.