Podjąłem decyzję, to znaczy podjęliśmy. Lecimy na Gran Canarię a co ma być to będzie. Losu, przeznaczenia i leginsów nie da się oszukać, więc cóż… najwyżej czeka mnie długi, 65 km spacer po hiszpańskich górach. Myślę, że może to być ciekawe przeżycie. W końcu nie takie rzeczy robiłem i nawet kiedyś udało mi się przejść całego Harpagana i zmieścić się w limicie czasu. 100 km w 24 godziny, więc czemu nie dam rady pomaszerować 65 km w 15 godzin? Hmmmm….. no właśnie. Czemu nie.
…no może właśnie dlatemu nie, bo sporo pod górę, sporo w dół, sporo w terenie w który ostatnio biegałem w czerwcu na Babiej no i dlatemu nie, że ostatni bieg powyżej 30 km zaliczyłem w listopadzie, podobnie jak podbiegi. No a najważniejsze, że dopiero co wróciłem do żywych z dalekiej, zatokowej podróży, z której mnie wyprowadził magik nad magikami Grzegorz Ziemba. Nie wiem, co zrobił z moimi zatokami, ale przez pierwsze dni łeb bolał mnie okrutnie a potem… przestało i zacząłem oddychać. Z oddychaniem to osobny temat na osobny rozdział, ale muszę w końcu zrobić tą cholerną przegrodę, bo jest gorzej niż źle…
Wracając jednak do TGC, to tak. Postanowiłem podjąć rękawicę i wjechać na metę na białym koniu niczym w reklamie starego śmierdzidła o 23:59. Minutę przed zamknięciem mety, no chyba że zrobi i mi się zimno i zgłodnieję to wcześniej… chyba. W każdym razie mam plan „B”. Ten plan to magiczna tabelka z rozpisanymi międzyczasami i godzinami zamknięcia poszczególnych punktów kontrolnych na trasie. Mam to obcykane, rozpisane i policzone. Wiem z jaką średnią na km mam się przemieszczać i o której gdzie być. Biorę ze sobą dodatkową czołówkę, coś cieplejszego na grzbiet, bo po jak zajdzie słońce to może być zimno i idę… Naprzód! Ku przygodzie! Na Berlin! Urraaaaaa!
Zapłaciłem za całe 15 godzin ganiania po wyspie, to zamierzam te 15 godzin jak najlepiej wykorzystać. Koniec i kropka.
Transgrancanaria – nadciągam!