„Jak jest Baltic Cup, to jest i Suchy” tak mnie przywitano na zawodach, w których starałem się brać regularnie udział, jeżeli oczywiście byłem na miejscu. Ba, pamiętam nawet pierwsze edycje, kiedy brałem w nich udział, jako zawodnik WKS Flota Gdynia, klubu w którym ścigałem się od 1990 do 2000 roku… To były piękne czasy…
Obecna edycja była dla mnie w pewien sposób wyjątkowa. Wyjątkowa dlatego, że w końcu dojrzałem do pewnych decyzji i po kilku latach dywagacji doszedłem do wniosku, że wracam do lasu. Tak, po 20 latach tułania się na wielu frontach, wracam do BnO i nie jest to huczne gadanie, ale fakt, bo podpisałem deklarację klubową i wniosek do Polskiego Związku Orientacji Sportowej o przyznanie mi licencji zawodnika. Od teraz będę zawodnikiem UKS Siódemka Rumia i mam nadzieję, że będzie to kolejny piękny czas spędzony w lesie. Oczywiście nie zmienia to faktu, że rzucam moje dziwne biegowe wyzwania, bo tak nie jest i nie będzie, ale mam pewien długofalowy plan, do którego realizacji będę dążył. Plan jest. Motywacja jest. Nastawienie jest, więc trzeba działać. Oczywiście na początku będzie ciężko, co pokazał 3 dniowy start w zawodach, ale to mnie tylko napędza do pracy i motywuje do działania. Jak to się mówi, wszystkie działa na pokład.
Wracając do zawodów. Puchar Bałtyku to trzy dniowa impreza zlokalizowana w pomorskich lasach. Tym razem z powodu pandemii majowa edycja została przeniesiona na sierpień i to chyba był ten znak. Po raz pierwszy startowałem w kategorii wiekowej M 40, ale patrząc na listy startowe to właśnie M 35 i M 40 były najmocniejszymi, oprócz elity, kategoriami wiekowymi, zapowiadało się więc fajne bieganie a raczej kolejna porcja nauki i przypomnienia sobie, jak to było… kiedyś. To, czego jak zawsze się obawiałem, to fakt że głowa nie będzie nadążać za nogami i popłynę gdzieś na mikrorzeźbie czy w zielonym. Tego byłem świadomy i Ameryki nie odkryłem.
Organizator o terenie pisał tak:
Teren z łagodną mikrorzeźbą. W większości teren dobrze przebieżny, miejscami o ograniczonej przebieżności. Gęsta sieć dróg i ścieżek. Teren częściowo podmokły, w części północno-wschodniej teren typowo morenowy z przewyższeniami do 30 m.
Parametry tras wyglądały następująco:
- 4,6 km, 20 punktów kontrolnych, 155 m przewyższenie,
- 7,1 km, 13 punktów kontrolnych, 150 m przewyższenie,
- 4,7 km, 17 punktów kontrolnych, 140 m przewyższenie,
Niby luz, ale od razu zobaczyłem, że będzie wesoło, bo niezbyt przepadam za takimi trasami, gdzie jest dużo punktów zlokalizowanych na krótkiej trasie. Nie czuję jeszcze tak dobrze lasu to raz a dwa, ciężko mi biegać tak bardzo interwałowo na wysokiej prędkości czytając płynnie mapę. Podkreślę słowo „JESZCZE” bo powoli się za to zabiorę, więc wtedy będzie lepiej. Teraz jest nauka, praca i przypominanie sobie, jak to kiedyś było. Patrząc jednak na parametry od razu spodobał mi się etap drugi… Wiadomo czemu.
Etap 1- piątek
Stratowałem o 15:52, czyli dość późno, ale to mi nie przeszkadzało. Bardziej obawiałem się czesania na pierwszych punktach i ciężko było mi się mocno skoncentrować. Nie szło. Za dużo było bodźców z zewnątrz i ciężko było sobie s tym wszystkim poradzić. Po krótkiej rozgrzewce, stałem w boksie startowym, wziąłem opisy, potem mapę i ruszyłem… Ojojojoj, dużo punktów, mała przestrzeń, krótka trasa. To pierwsze myśli, które przeszły mi do głowy, ale spokojnie, bo tylko spokój może nas uratować. Spokojnie jednak nie było. Wdarł się chaos. Niby pewnie wchodziłem na jedynkę, ale głupi błąd sprawił, że zacząłem kręcić się jak chomik w kołowrotku. Nie wczytałem się w mapę, zauważyłem nie swój punkt, potem kolejny i zgłupiałem. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, widzę że mogłem obrać inny, pewniejszy wariant. Zamiast minuty, ja kręciłem się ponad 4… Taka sytuacja a co za tym poszło… wiadomo. Nerwy, chaos… ech. Na dwójkę spokojniej, czujniej, kontrolniej, ale dalej nie mogłem się wczytać. Trójka masakra. Niby przebieg prosty, na kierunek ale za diabła nie widziałem tego dołka. Kolejne po japońsku. Jako tako, spokojnie, ale czujnie. Postanowiłem lepiej wejść w mapę a zwolnić, żeby nie przeszarżować. Kolejne pływanie to dziesiątka. Przebieg banalny. Do końca ścieżką, z lewej lekka górka i z prawej dołki…. Teoria, teoria, teoria a w praktyce grzybobranie. Masakra. Reszta poszła i dopiero tu zacząłem czuć mapę. Trochę za późno, ale jak się nie biega w lesie na mapie, to nie ma się czego dziwić. Ważne, że zrobiłem dobry trening i nie ujechałem się na maxa. Wnioski wyciągnąłem i wiedziałem na czym mam się skupić na kolejnych etapach.
Etap 2 – sobota
Siedem kilometrów, 13 punktów… zapowiadało się więc fajne bieganie. Pewnie, gdyby zamiast 7 było 17 czułbym się jak w raju, ale jakbym chciał polecieć 17 musiałbym się wybrać na long i wystartować w elicie, więc nie ma co marudzić. Tym razem bardziej się koncentrowałem i starałem się wyizolować. Jak najbardziej skupić się na zadaniu i pobiec dobry etap, tym razem bez oszczędzania. Pełen ogień od startu do mety. Jak zobaczyłem 1 i 2 punkt od razu wiedziałem, że będzie jazda bez trzymanki. Mogłem puścić nogi i obiegowymi wariantami przycisnąć ile fabryka dała. Mimo małego błędu na dwójkę udało mi się wygrać ten przebieg, więc w nogach coś tam jeszcze jest. Gorzej z głową. Trójka, czwórka, piątka i szóstka dobrze. Mocno, bez odpuszczania ale z pełną koncentracją. Mogę powiedzieć, że było czysto. Siódemka… głupi błąd, chwila dekoncentracji i zrąbałem samo wejście w punkt. Wbiegłem w nie tą muldę co trzeba i straciłem dobre 2 minuty. Tak bywa. 8, 9, 10, 11 elegancko. Noga podawała, mapa grała i było GIT, ale nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca, bo może wyjść lipa i tak było na 12. Szedłem pewnie, mocno. Lekko zniosło mnie w prawo, ale z tym zawsze miałem problem i wyleciałem na drodze. OK. Dobiegłem do asfaltu i atakowałem od lewej dróżki mając po prawej dwa płaskie dołki. Pewniejszego punktu ataku nie było, ale jako że jestem ślepy to nie widziałem punktu i kręciłem się w kółko tracąc kolejne… 3 minuty. Masakra. W sumie zrobiłem dobre 5-6 minut błędów, ale i tak byłem zadowolony. Przepaliłem płuca, nie oszczędzałem nogi i od startu do mety był pełny ogień. Tego było mi trzeba.
Etap 3 – niedziela
…ten etap podsumować najlepiej trzema kropkami… i puścić w niepamięć. Tak byłoby najprościej, ale nie koniecznie najlepiej. Jako, że z każdej porażki trzeba wyciągnąć wnioski i przyjąć ją chłodno na klatę tak też zrobiłem. W trakcie biegu chciałem 2 razy zejść z trasy i odpuścić temat, ale jakbym tak zrobił dużo bym się nie nauczył. Nie pobiegałbym po mapie, nie podszkolił się w czytaniu rzeźby i nie zrobiłbym dobrego treningu. Myśl, że odpuściłbym zakodowałaby się z tyłu głowy i mogłaby niebezpiecznie wrócić w najmniej oczekiwanym momencie a tak… Tak to zrobiłem naprawdę fajny spokojny trening, którego pozytywne skutki jeszcze odczuję.
Największym błędem, jaki popełniłem był błąd na starcie. Mimo zaplanowanego pewnego wariantu na jedynkę w ostatniej chwili zmieniłem pomysł i poleciałem inaczej. Tak się nie robi. To karygodny błąd, który nie wybacza i tak się stało. Zniosło mnie na lewo, potem nie mogłem się wczytać i kręciłem się wokół własnej osi… Za dużo straciłem, nie było o co się ścigać, więc postanowiłem w miarę spokojnie dokulać się przez wszystkie punkty do mety, ale to nie było to. Pojawiały się drobne błędy, wytrącające z równowagi i mocno dekoncentrujące. Poziom koncentracji i rozkojarzenia w tym dniu oceniam na – 10. Najlepiej świadczy o tym fakt, że z 14 punktu zamiast jak cywilizowany człowiek pobiec na 15, ja co zrobiłem… pobiegłem na 16. Dobrze, że się zorientowałem, że coś nie gra i zawróciłem, ale to idealnie podsumowuje moje niedzielne zwiedzanie lasu… Na tym bym to zakończył, bo nie ma sensu dalej brnąć.
Reasumując: Las 2 :1 Suchy, czyli nie ma tragedii. Pewnie mogło być lepiej, ale nie było. Jeżeli nie biega się mapy, nie czuje się terenu, nie ma co myśleć o ściganiu się. W grę wchodzi tylko dobry trening i cenna nauka, bo to jest najważniejsze w tym wszystkim. Te zawody bardzo mocno zmotywowały mnie do ciężkiej pracy i przypomnienia sobie, jak się mocno kiedyś w lesie biegało. Reaktywację zacząć czas…
#WALKATRWA
„Dopiero przy końcu roboty można poznać, od czego trzeba było zacząć”. Blaise Pascal
Spojrzenie Kendry chyba najlepiej podsumowuje to co się działo w lesie… Jak pokazałem jej moje przebiegi z ostatniego dnia, nawet nie miałknęła. Spojrzała tylko na mnie swoimi pięknymi ślepiami i to wyjaśniło wszystko…