Pomysł startu w maratonie na Chojniku powstał jako alternatywa dla Hardangervidda Marathon, który z powodu wirusa w koronie został odwołany i nie mogliśmy tam wystartować. Cóż tak bywa i trzeba takie rzeczy brać na chłodno oraz szukać alternatywy. Trzeba mieć plan B a nawet C, chociaż planu C w tym przypadku akurat nie mieliśmy. Do Szklarskiej, gdzie nocowaliśmy, pocisnęliśmy w czwartek rano i po kilku godzinach dotarliśmy na miejsce. Zameldowaliśmy się jako pierwsi a reszta załogi powoli kierowała się w naszym kierunku. Maciek jechał z Poznania a Mirek z Ewą i Marcinem cisnęli z kierunku Gdańska.
Wszyscy z powodzeniem zameldowali się na miejscu i w piątek o 10:30 wyskoczyliśmy na wspólny grupowy trening na sławnej Drodze pod Reglami. Miejscówce doskonale znanej każdemu maratończykowi. W planach mieliśmy krótki rozruch, 5 km luźnego rozbiegania, gimnastykę i kilka rytmów. Szybko i sprawnie, jak przed zawodami przystało. Było miło, sympatycznie i towarzysko. Po rozruchu i wspólnym obiadku pojechaliśmy do biura zawodów po odbiór pakietów. Oczywiście większość biegaczy wpadła na taki sam genialny pomysł, jak my i o godzinie 16 zrobił się długi i kręty ogonek ustawiony do biura zawodów. Każda część ogonka miała na twarzy kolorową maskę a przed samym wejściem każdemu zmierzono temperaturę celując z lasera prosto w głowę. Mój pomiar wyniósł 35,7 C i tym samym zostałem dopuszczony do odbioru numeru startowego. Pozostała część załogi wypadła podobnie i każdy z nas po chwili oczekiwania otrzymał numer startowy i drobne gadżety. Ten punkt programu mieliśmy za sobą i wróciliśmy do apartamentu, gdzie każdy zbroił się do sobotniego startu.
Na pierwszy ogień o 4:30, szedł Marcin, który startował w Siedemdziesiątce z Hakiem potem o 7 Maciek i Ja na klasycznym dystansie Chojnik Maratonu a na koniec o 15:30 Iwona z Mirkiem, którzy do pokonania mieli dystans Kamiennej Trzydziestki. Reszta ekipy niestety nie dojechała i chyba dobrze, bo we wtorek Binczuś wylądował na SORze z ostrym zapaleniem wyrostka, więc trzy dyszki biegania w górach mogłyby się dla niego źle skończyć. Tak najwidoczniej miało być i kropka.
„Elita proszona na start, proszę założyć maseczki”…
dziesięć, dziewięć, siedem, trzy, dwa, jeden, start…
Ruszyliśmy. Elyta ruszyła a ja wraz z elytą, chociaż pasowałem tu, jak świni siodło. Niestety forma nie ta, waga nie ta, ale fajnie było poczuć się wyróżnionym, więc z tego miejsca chciałem podziękować Organizatorom za umiejscowienie mnie w zacnym gronie. Chłopaki ruszyli żwawo do przodu. Ja za nimi, ale na pierwszym podbiegu wiedziałem, że nie ma tego, czego oczekiwałem. Nie było co się łudzić. Szybko poznałem swoje miejsce w szeregu i wiedziałem, że nie mam co rozmawiać z chłopakami. Niestety fizycznie odbiegałem bardzo mocno, ale jakby nie patrzeć dopiero teraz dochodzę do zdrowia i pełni sprawności po dość długim i solidnym przeciążeniu. Cieszę się, że nic (odpukać nie boli) i że mogę startować bez prochów… To jedna strona medalu a druga to sam aspekt treningowy czyli dobór środków, form i metod, który niestety w tym roku był z kapelusza. O… może wyskoczy królik… ale zamiast królika wyskoczył gruby prosiak. Tak to jest, jak w treningu nie biega się regularnie siły biegowej, której od grudnia zrobiłem… uwaga… trzy jednostki. Nie chcę tego komentować, bo szkoda klepać w klawisze. Trzeba to wziąć na klatę i szybko o tym epizodzie zapomnieć. Pewne rzeczy nie mają prawa bytu i z góry są skazane na porażkę. Wystarczy spojrzeć i przeanalizować trening, żeby wyciągnąć wnioski… ale wracając do biegu.
Ruszyliśmy. To znaczy chłopaki ruszyli a ja za nimi. Pierwszy podbieg i i szybka weryfikacja sił. Pierwszy zbieg i … wszystko stało się jasne. Oceniłem sytuację i radykalnie zmieniłem plany i nastawienie. W każdym razie cisnąłem do przodu biegnąc drogami, którymi ostatnio biegałem bardzo, bardzo dawno a może dawniej, kiedy trenowałem w Szklarskiej czy w Michałowicach. To były piękne dni i fajnie było się cofnąć w czasie. Na prostej drodze leciało się bardzo przyjemnie. Luźno i swobodnie, ale czekałem na pierwszy długi podbieg na Śnieżne Kotły. Byłem ciekaw, jak tam sobie poradzę i czy będzie para, żeby truchtać, biec, maszerować… W sumie jakby nie patrzeć to był trzeci weekend startowy i siódmy start, ale to nie istotne. Nie myślałem o tym. W głowie widziałem czerwony szlak i karkonoskie szczyty. Jak najszybciej chciałem się tam dostać i zresetować głowę. Podbieg a raczej podejście trochę się ciągnął. Kilka osób mnie wyprzedziło, ale nie przykładałem do tego wagi. Cieszyłem się chwilą i miejscem, w którym byłem. Po drodze, zamieniłem kilka zdań z późniejszą zwyciężczynią w temacie biegania z kijkami i stwierdziłem, obserwując jej technikę, że faktycznie, na niektórych trasach takie patyki mogą się przydać. Trzeba będzie o tym pomyśleć… Ekaterina (Czeszka) stwierdziła, że jej to bardzo pomaga, bo jest niska i ma krótkie nóżki. Faktycznie, przyjemnie było patrzeć jak z gracją skacze z kamienia na kamień i zgrabnie wspina się na górę. Ja lazłem czy też poruszałem się do przodu w jakimś bliżej nieokreślonym tempie. Grunt, że podobało mi się i czułem się naprawdę super. Cieszyłem się tym miejscem a aspekt wyścigowo sportowy spadł na dalsze miejsce. Bo się bawić trzeba umieć jak to leci w jednym z moich ulubionych kawałków zacnie drącej ryja kapeli i jeszcze bardziej wdzięcznej nazwie Bachor.
Moment wejścia na przełęcz pod Śmielcem i gorący doping wolontariuszy zapamiętam na długo. Ekipa biła brawo i zagrzewała do walki. Do tego robotę robiła pogoda, prawie bezchmurne niebo i wspaniała widoczność. Było cudownie. Jak na dłoni widać było stację na Śnieżnych Kotłach a za plecami Śnieżkę. Trzeba jednak było biec dalej. Minąłem z lewej Wielki Szyszak i podreptałem w kierunku kotłów. Zaczęło solidnie pizgać wiatrem. Schowałem się za kamieniem i ubrałem kamizelkę. Nie wiem w sumie po co, bo na ten krótki czas, kiedy byłem na grani nie było to potrzebne, ale cóż. Tak wyszło. Poleciałem dalej, minąłem stację i zacząłem zbiegać w kierunku schroniska pod Łabskim Szczytem. Szedł mi ten zbieg, jak krew z nosa, a najlepsze było to, że był on banalnie łatwy i zupełnie nie techniczny.
No nie szło i koniec. Przeleciałem przez Łabski, skręciłem w prawo i dopiero wtedy zaczął się kamienisty zbieg. Męczyłem na nim straszliwie. To była jakaś masakra, albo raczej „Marsz marsz Polonia…” ech… Noga ruszyła dopiero, jak wbiegłem w okolice Regli i skierowałem się na Trzy Jawory. Tam na szutrówce na luźnej nodze można było biec i trochę odpocząć od kamulców.
Na Trzech Jaworach był wodopój i miałem nadzieję napić się coli, ale niestety nie zasłużyłem. Pani obsługująca punkt stwierdziła, że zasłużyli ci, którzy lecieli setkę a my to nie. Oczywiście w żartach, ale chwilę się podroczyliśmy i było wesoło. Zatankowałem wodę, popiłem izo i ruszyłem w górę na ostatnie podejście. Tam teraz ja mijałem, oczywiście tylko tych zawodników, którzy ruszyli na Półmaraton z Górką i obstawiali tyły, bo czub był daleko z przodu. Było fajnie. Może trochę za dużo maszerowania po kamlotach i korzeniach, ale do przodu. Znowu czekałem aż wlezę na górę pod Śmielec i popatrzę sobie na szczyty i panoramę Karkonoszy.
Miałem jednak w pamięci długi zbieg, który znałem z drugiej strony, gdyż właśnie tym szlakiem podchodziłem na początku wyścigu. Wbiłem się więc na przełęcz, zbiegłem w dół, podziękowałem Wolontariuszom za doping i pocisnąłem w dół do mety, do której miałem dobre 12 km. Trochę się dłużyło, ale po drodze spotkałem dwójkę biegaczy, zawodniczkę z zającem, z którymi lecieliśmy razem aż do mety. Było sympatycznie. Przegadaliśmy cały bieg i było bardzo sympatycznie. Ciekawe i dość wymagające było jeszcze podejście pod Chojnik, co przypomniało mi, jak w 1998 roku podczas długiego rozbiegania zostałem pogryziony przez osy.
Wlazłem w gniazdo i dostałem 21 razy żądłem. Spuchłem jak świniak, ale trening skończyłem. Oj działo się działo i generalnie właśnie z tym kojarzy mi się Chojnik. Z osami i 30 km rozbieganiami ze Szklarskiej.
Bieg zakończyłem, ukończyłem i podobało mi się. Może nie zostawiłem tam zbyt wiele zdrowia, ale bawiłem się przednie. Fizycznie niestety nie byłem przygotowany do tego biegu, jakbym chciał, ale tak też bywa. Generalnie ten sezon to jeden wielki biegowy a raczej sportowy (w moim przypadku) kibel, lecz nic na to nie poradzę. Wyszedłem z założenia, że bawić się trzeba umieć a bieganie i zwiedzanie czy raczej zwiedzanie przez bieganie też jest super i tego planu się trzymam. Oczywiście wnioski wyciągnąłem i wiem, co zmienić żeby było git, ale to drugorzędna sprawa.
Na mecie czekała na mnie Iwona, która o 15:30 miała startować na 32 km wraz z Mirkiem i jako, że zapomniała z emocji butów do biegania, to musieliśmy się wrócić do Szklarskiej, zabrać buty, zgarnąć Mirka i wrócić do centrum zawodów. Dobrze, że było blisko, więc rachu ciachu ogarnęliśmy temat i z powrotem zameldowaliśmy się w Sobieszowie. Byłoby superowo, gdyby nie pogoda, chociaż ja nie narzekałem. Na ekranie komórki pojawiały się alerty pogodowe, podobnie jak w apce „burzowo”. Z zachodu nadciągały czarne chmury, które zwiastowały pogodowy armagedon. Zaczęło lać, że wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyby i zrobiło się ciemno. Współczułem Iwonie i Mirkowi biegać w takich warunkach, szczególnie że miało być jeszcze gorzej. Ja miałem już wszystko za sobą i mogłem się grzać w cieplutkim aucie.
Chwilę przed 15:30 deszcz przestał padać i Iwona z Mirkiem ruszyła na trasę. Umówiliśmy się tak, że będę ją śledził przez lokalizator i wyjdę na przeciw jak będzie 3-4 km przed metą. Oczywiście, jak będę w fizycznym stanie, bo po 42 km po górach i ponad 2300 m w pionie mogło być różnie. To jednak nie było najgorsze. Najgorszy był fakt, że złapałem ssanie i zapaliła mi się kontrolka na jedzenie. Postanowiłem więc przejść się na zamek Chojnik i zobaczyć, czy nie mają tam jakiejś knajpy, gdzie mógłbym zjeść obiad. Miałem sporo czasu, więc zacząłem maszerować pod górę i po jakimś bliżej nieokreślonym czasie zawitałem na szczycie, ba nawet okazało się, że jest tam knajpa i mogę zjeść obiad. Wjechał więc schabowy z ziemniakami i surówką oraz zimny browar. Oj tego, było mi trzeba. Było pysznie i smacznie, ale musiałem zagęszczać ruchy bo Iwona się zbliżała i wypadałoby wyjść jej na przeciw…
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Odpaliłem lokalizator, skorelowałem z trackiem, zabrałem ciepłe ciuchy, lampę i ruszyłem na spacer. Pod prąd, jak w refrenie KSU, „idź pod prąd!”, więc polazłem. Maszerowałem sobie spokojnie połykając kolejne kilometry, których naliczyłem ponad trzy. Po pewnym czasie zobaczyłem Iwonę zbiegającą z górki. Pomyślałem, no i git. Wrócimy sobie spokojnie, z nóżki na nóżkę z uśmiechem na twarzy… ale nic z tego. Iwona darła, jak szalona, nawet nie zatrzymała się, jak mnie zobaczyła. Krzyknęła, że siedzi jej jedna dziewczyna na plecach i ciśniemy. Nie powiem, żeby mi to się specjalnie spodobało, ale cóż. Nie muszę przypominać, że miałem w nogach 42 km biegania, wycieczkę na Chojnik i ponad 3 km spacer. W sumie myślę, że uzbierałoby się dobre pięć dyszek, więc wizja biegu nie specjalnie mi się podobała. Zasznurowałem więc buty na supełek, związałem mocniej bluzę i kurtkę na pasie i ruszyłem. O dziwo miałem wielki luz w nodze. Nie wiem, czy to po schabowym, czy po „Glebie” (taki browar), ale szło się cudownie. Ba, powiem więcej. Biegło się cudownie. Pod górkę, z górki, przed siebie. Złapałem taki luz, że musiałem czekać na Iwonę, która dzielnie rywalizowała z siedzącą jej na plecach dziewczyną. Dziewczyny tasowały się. Na podbiegach rywalka Iwony była mocniejsza, ale na zbiegach i prostych było odwrotnie. Zacząłem więc rozprowadzać bieg i nakręcać Iwonę na podkręcenie tempa. Było mocno a ostatni km wyszedł po 4’27. Udało się dowieźć 5 miejsce w generalce kobiet i 3 miejsce w kategorii wiekowej. Było GIT i mogliśmy w końcu odpocząć. To były dobre zawody.
Organizacyjnie było również GIT. Widać, że bieg robili nieprzypadkowi ludzie, tylko biegowe świry. Wszystko było dopięte na ostatni guzik i można było skoncentrować się tylko na bieganiu i oczywiście zwiedzaniu pięknych o każdej porze Karkonoszy.
Życie to nie problem do rozwiązania; to przygoda do przeżycia. – John Eldredge