dobry tydzień

Nie m, jak kilka dni urlopu, w sumie to wolnego, które się nazbierało za zaległe nadgodziny i wyszedł cały tydzień, który mogłem przeznaczyć na wdrożenie się do mocniejszego i większego objętościowo biegania.

 

W poniedziałek planowo miałem wolne, gdyż kulałem się PKPem z Wałbrzycha do Wejherowa i tu niestety znów należą się joby i uwagi na przewoźnika, którego skład (1 klasa) nadaje się chyba do przewozu bydła… nie wiem, za co oni tyle kasują, przecież to rozbój w biały dzień. Siedzenia latają po całym przedziale, odrywają się od ścian, w kiblu taki syf, że rzygać się chce a w dodatku brak Warsa… real horror show… Droga przebiegała bardzo śmiesznie, gdyż we Wrocku w przedziale zastaliśmy typową blondi (bez obrazy) która niestety potwierdziła pewien stereotyp. Z ciekawością ją obserwowałem i co chwilę powstrzymywałem się od śmiechu. Dziewczynka malinka nie wiedziała, co z sobą zrobić, wierciła się na siedzeniu (może miała owsiki) i kombinowała, jak koń pod górę, raz w prawo, raz w lewo… w końcu tak się wypięła zadkiem do Iwony, że było jej widać 3/4 pleców, ale to nie wszystko… Zabawne dopiero miało nadejść… W 1 klasie fotele tak  są skonstruowane, że można je rozłożyć i w miarę wygodnie się rozłożyć, są dwa patenty: 1) można albo podnieść dźwignię i wysunąć fotel, 2) podnieść siedzisko i rozłożyć fotel. Blondi męczyła się i za żadne skarby nie potrafiła ogarnąć tego skomplikowanego mechanizmu – nie żebym się śmiał, ale wyglądało to komicznie, więc ja rozłożyłem swój fotelik i blondi… zamarła w osłupieniu i w jej oczach widać było wielkie przerażenie i pytanie WTF? hmmm…. czary mary… Pojechaliśmy dalej… blondi chyba nie mogła usnąć, więc postanowiła… wyciągnąć tipsy i ech… zaczęła je przymierzać, następnie wyciągnęła pilniczek i pojechała prawie po całości… kolejnym krokiem było lakierowanie czy coś w tym stylu… masakra, ale jak wyciągnęła super glue prawie udławiłem się ze śmiechu, gdyż w podświadomości widziałem ją przyklejoną do oparcia, szyby czy walizki… niestety ubiegł nas konduktor… „ale wie pani, że to jest pierwsza klasa a pani ma bilet na drugą, proszę się przesiąść…” tak podsumował temat… ale powróćmy do treningów.

 

We wtorek z czystym sumieniem wstałem o 9:30 tak, o w pół do dziesiątej i w okolicy południa ruszyłem na 24km wybieganie. Puszcza Darżlubska po raz kolejny mnie zaskoczyła i znów odkryłem genialną drogę, idealną do długich wybiegań. Prawie 10km pod górę, lekko, delikatnie, leśnie, krajoznawczo, niczym w Jakuszycach. Oczywiście musiałem w drodze powrotnej lekko puścić nogi, ale było fajnie. Tak, jak lubię. Środa stała pod znakiem wybiegania i siły ogólnej oraz drugiego treningu, na którym zrobiłem dyszkę leśnego rozbiegania i kilka luźnych rytmów. Na czwartek zaplanowane miałem dwie szóstki, pierwszą po 3’55 a drugą po 3’50/km. Jako, że byłem 4 dni po starcie w półmaratonie, wiedziałem że lekko nie będzie i lekko nie było, chociaż prędkości były spokojne. Trening oczywiście biegałem na czarnej drodze – 6km w jedną i 6km w drugą stronę. Tu po raz kolejny doceniam fakt, że biegam na oznakowanych odcinkach, nie kierując się wskazaniami GPS, gdyż znów niestety Garmin pokazywał głupoty. Tym razem zabrakło mu 100m do 6km, niby nic, ale przy prędkości 3’50/km to odchylenie = 23″. W drugą stronę, zegarek spisał się na medal i tym razem wyszło 6.01km, czas na budziku 22:49, HR avg 169 a mleczany… 2,4mmol/. Dla ciekawości powiem, że tydzień wcześniej biegałem 2 x 5km po 3’43 i 3’38/km i LA = 1,7 i 2,0mmol/l… więc po raz kolejny potwierdza się teoria, że stan zmęczenia po starcie pozostaje w organizmie kilka ładnych dni, więc lepiej dmuchać na zimne, niż pruć się na treningu ile wlezie. Szkoda prądu i zdrowia. Po południu wyszedłem jeszcze na 10,5km spokojnego rozbiegania. Piątek… był dniem siły i to zarówno biegowej, jak tej umysłowej, gdyż tu i tu odniosłem ważne zwycięstwo. Wyjechałem przed 11 i skierowałem się w stronę „Muzy”. Jak wyjechałem z domu… rozpadało się straszliwie, cóż… taka pora roku i nie ma co się pieścić ze sobą. Jak na zawodach będzie padało, to co zrobię? Odpuszczę, wrócę do domu? Zaparkowałem białą strzałę i ruszyłem w las, po chwili byłem mega mokry, co mi się w cale nie spodobało. Przez głowę przeszła myśl… robię 8km, wracam do domu a po południu robię siłę… Zrobiłem 8,5km, wyjąłem z auta suche ciuchy i … zacząłem robić podbiegi, planowo realizując cały trening – tylko silni przetrwają. Popołudniowy trening oczywiście również był zrealizowany w deszczu, 8km + 10 x 100m / 100m rytmy a na deser grzanie zadka w saunie, hydromasaż i bąbelki w jakuzzi + wieczorne oglądanie TV w CEP’ach. To było to. Raz, że odżyłem po podbiegach a dwa, że się porządnie zregenerowałem i odpocząłem, szczególnie że w sobotę czekał mnie mocny trening w formie zabawy biegowej, która kulminacją było 10 odcinków po 3′ każdy. Tu nie było lipy, gdyż nie oszczędzam się na tego typu treningach i całe 16,7km przeleciałem ze średnią prędkością przelotową 4’12/km a odcinki wychodziły naprawdę mocno, żywo i dynamicznie. Była moc! Niedziela to spokojne, delikatne 25km rozbieganie, które postanowiłem pobiec w całości na czarnej drodze. Tu znowu muszę ponarzekać na Garmina, który od początku mylił się i pokazywał dziwne dziwactwa. Największy „wałek” zrobił na 3km, który wg niego pokonałem w 5’21 a w rzeczywistości wyszło w 4’45… cóż… za to na kolejnym było 4’37… dziwny jest ten świat. Później jakoś zatrybił i pokazywał w miarę rozsądne wartości. Biegło się dobrze i nie wiem dlaczego wkręciłem sobie film, że muszę zamknąć trening w 2 godzinach, więc kończyłem po 4’20-30/km… co chyba nie było zbyt rozsądne, ale jakoś tak się zamyśliłem – proszę nie brać ze mnie przykładu! Po treningu szybki obiad i trochę obowiązków do nadrobienia w tym ponad 150km za kółkiem. Tydzień zamknąłem z liczbą 147,5km, czyli całkiem, całkiem jak na fakt, że to dopiero przygrywka przed porządnym i mocnym treningiem. Nie ma lipy!

 
…maraton coraz bliżej…
 

 

2012-09-03T10:49:43+02:0003/09/2012|Różne|