3 starty w 24 godziny a wszystko to w trudnym technicznym terenie na mapach o skali 1:4000 i 1:7500… czyli wszystko to, czego nie lubię i w czym czuję się najsłabiej i najgorzej. Tak. Tak jest, że nie cierpię sprintów, biegania na skalach poniżej 1:10 000 i przedzierania się w zielonym syfie. Nie cierpię, ale wiem, że muszę, bo tylko to pchnie mnie do przodu.
Jako maratończyk jestem przeyzwyczajony do ciągłego wysiłku a nie szalonego tempa o typowo zmiennym charakterze. Takie bieganie, gdzie na niecałych 4 km (tak słownie czterech) kilometrach mam 25 punktów przyprawiają mnie o stan przedzawałowy i doprowadzają do białej a raczej zielonej gorączki. Łatwo (prawie) to sobie wyobrazić co się dzieje w lesie wykonując proste matematyczne zadanie. Wystarczy podzielić np 3600 m przez 26 a da to nam uśrednuiony obraz, co ile metrów będzie znajdował się punkt kontrolny. Wychodzi, że co jakieś 140m… więc jest co robić i gdzie ganiać. Kiedyś tak nie było… ale cóż, wszystko się zmienia i trzeba iść z duchem czasu. Do przodu! Po swoje a jak będe pracował nad tymi elementami, w których jestem najsłabszy i najtrudniej mi przychodzą, to prędzej czy później ogarnę ten temat.
Grunt to się nie poddawać i nie rzucać białego ręcznika, bo przecież można… Nie idzie raz drugi, trzeci, czwarty to po co się katować? Po kiego diabła? Lepiej odpuścić… a właśnie nie. U mnie jest odwrotnie i zupełnie inaczej to działa. Jak nie idzie to trzeba tak długo to żreć, aż się zeżre, wypluje i … tu odpuszczę ostatni element trawienia, bo ktoś może coś je czytając ten wpis. To tak samo, jak z pracą na motoryką i szeroko pojętą sprawnością. Można dymać setki tysiące kilometrów, ale jak odpuści się elementy sprawności, siły, stabilizacji, jak ja na to mówią 3xS to prędzej czy później będzie wielki kibel. Wszystko się zatnie, stanie w miejscu i zacznie się równia pochyła. Tak, tak… tak to działa. Tatę oszukasz, mamę oszukasz, trenera oszukasz, ale leginsów, mety i „bioderek” nie oszukasz. Kto wie o co chodzi ten wie. Tak więc, trzeeba, trzeba i jeszcze raz trzeba pracować nad swoimi słabymi elementami, jeżeli chce się pójść do przodu oczywiście. Jak nie to nie. Każdy dokonuje sam wyboru i wie co robić. Ja dokonałem. Męczę bułę na sprintach, wkurzam się niemiłosiernie, ale zaczyna żreć… powoli, ale zaczyna…
ETAP PIERWSZY – 3,6 km i 26 punktów
Cóż… było szybko, ba nawet bardzo szybko a nawet szybciej. Oczywiście, jak było szybko to zabiegałem większość punktów bo wolna głowa nie nadążała za szybkimi nogami. Jedynka poszła w sumie bezboleśnie, było ok. Dwójka… ok, ale trójka? Masakra! Przebieg z serii kompas, kierunek, dwa duże kroki i punkt a Suchy… musiał pozwiedzać las. 5 słabo, 6 słabo, 8 i 9 zabiegnięte… Kolejne spokojnie, czujnie i w miarę ok, ale jak idzie dobrze, to musi zacząść iść źle, więc na 16 punkt popłynąłem i kręciłem się, jak Borys w kuwecie, kiedy zbiera się do zrobienia kupy. Kolejne poleciałem czysto i przebiegi oscylowały w granicy 2-4 miejsca, ale podsumowując… byłem (prawie) wszędzie. To nie był mój dzień i mój bieg. Po pierwszym etapie byłem 4., ale nie byłem zadowolony. Dałem ciała bo za szybko chciałem to pobiec a tak się nie dało.
Nocna Mila – 5,3 km i 21 punktów
450 lumenów nie wystarczyło a start masowy jak zawsze mnie zdekoncentrował na maxa, ale … uczę się. Znowu się uczę i skaczę na głęboką wodę. Brnę po jajka i wyciągam wnioski i tak było i teraz. Chciałoby się powiedzieć, że na początku było słowo, ale na początku był CHAOS co najlepiej widać na filmiku ze zbiorowego startu, kiedy ponad setka wariatów leci do lasu świecąc przed siebie szukając odblaskowych odblasków… Nie czułem tego lasu w ogóle a horda biegaczy, którzy byli wszędzie kompletnie mnie rozwaliła. Zero koncentracji, zero spokoju, zero uważnego czytania mapy… no i jedyne 450 lumenów na głowie. Było za dużo bodźców dookoła. Zbombałem solidnie 14 punkt, dołek w zielonym i dobrze zaczęło mi się dopiero biec, jak wiara poleciała każda w swoją stronę. Wtedy odżyłem. Bieg ten zaliczam to tych, na … zaliczenie. Zaliczone i tak to zostawię. Nie ma co filozofować i się rozpisywać. W trakcie biegu zaliczyłem dwie spektakularne gleby, ale sobie nic nie połamałem, całe szczęście.
Etap 2 (w sumie to 3) – 3,8 km i 26 punktów
Zielona dołkownia, syfiasty las, chaszczowisko, albo jak kto woli glinianki i tak też było, ale… ale… ale zacząłem w końcu coś widzieć w tym lesie. Mimo dziwnej mikrorzeźby, miliarda dołków odróżniałem poszczególne elementy, chociaż dałem dupy tzn ciała na samym starcie. Zabiegłem jedynkę potem z 9 wywaliło mnie na … uwaga… 12 i musiałem się cofać a na koniec podobny manewr przeprowadziłem biegnąc z 20 na 22 zamiast na 21. Znowu górę wzięła dekoncentracja i wdarł się chaos. W głowie zaświeciła się lampka, że idzie całkiem fajnie i niestety… poszło po całości. To tak samo, jak leci wszystko po tylnej taśmie kiedy zaczyna ćmić Achilles. Dobiegłem 5 a po 2 etapach niestety stanąłem tuż poza podium na 4 miejscu. Szkoda, ale dużo się nauczyłem.
Zrobiłem fajne 3 dni biegania na mapie i poszedłem do przodu technicznie. Pracowałem na moich słabych punktach i podjąłem rękawicę. To było najważniejsze i dzięki pracy na swoich słabych punktach, na tym czego nie lubię i co sprawia mi wielkie trudności poszedłem do przodu i utwierdziłem się, że idę dobrą drogą w dobrym kierunku. Najłatwiej byłoby odpuścić i powiesić buty na kołku, ale to nie po mojemu. Moja upartość osła i dążenie obraną drogą mimo wielu przeszód i probemów sprawia mi mega frajdę i ogromną satysfakcję. Chyba największą, jak coś nie idzie, ale wiem dlaczego i mam świadomość nad czym muszę pracować, żeby stać się lepszym. Nie myślałem, że po zakończeniu kariery i odejściu na sportową emeryturę będę myślał w taki sposób… Może to jednak jeszcze nie czas, by odwiesić buty ka kołku?
…chyba coś w tym jest, bo przede mną leżą na biurku wydrukowane mapy na najbliższe treninngi w lesie. Oczywiście mapy bez dróg, bo po co sobie ułatwiać życie, jak można je celowo utrudniać?