Game over

Jakby nie patrzeć, maj był dobrym miesiącem. Mimo zawalonych zatok, problemów ze zdrowiem, ogarnąłem kuwetę i zaliczyłem kilka fajnych startów, o których pisałem poprzednio. Mocno się podbudowałem i po raz kolejny uświadomiłem sobie, że droga, którą idę ma sens i prędzej czy później stanie się bardziej przyjazna, za czym pójdą sukcesy.

Po ostatnim starcie w Mistrzostwach Polski pojechaliśmy z Iwoną na krótki obóz czy raczej urlop do Szklarskiej. Plan był prosty, pokręcić na MTB i pobiegać trochę po górach. Na luźnej nodze, bez spiny i odświeżyć umysł. Zrobić mały reset i cieszyć się górami, czyli można powiedzieć, zrobić krótkie roztrenowanie i potem na spokoju wystartować w Ultramaratonie Babia Góra na dystansie 2 x Babia. Taki był plan i wszystko szło w dobrym kierunku do czasu ostatniego treningu, który na długo zapadł w pamięci. Nie ma jednat tego złego, co by na dobre nie wyszło i z perspektywy czerwca i lipca, w których nie biegałem, tak na to patrzę.

Szklarska zaczęła się spokojnym i luźnym 24 km rozbieganiem z Iwoną. Wbiliśmy się niebieskim na Łabski, przeskoczyliśmy przez Szrenicę i zbiegliśmy moim ulubionym zielonym szlakiem do Jakuszyc. Było zacnie i bardzo spokojnie i rekreacyjnie. Było GIT! Kolejnego dnia pokręciliśmy na góralach po Izerach, zaliczając przystanek w Chatce Górzystów, gdzie serwują najlepsze naleśniki na świecie. Oj smakowały wyśmienicie, było pysznie i cudownie.

Polecam każdemu, kto się tam kręci a myśmy mieli szczęście, że nie byliśmy w sezonie, bo w sezonie na naleśniki trzeba dłuuuuuuugo czekać. Kolejny dzień przyniósł spokojne, samotne, 24 km rozbieganie. Zielonym przez wodospad do Jagniątkowa i w górę czarnym, czerwonym, niebieskim aż na Śnieżne Kotły. Była cisza, spokój, fun. Totalny reset. Tylko ja i góry. Mega odpocząłem na tym rozbieganiu i tego było mi trzeba. Spadłem przez Łabski w dół i zrobiłem fajny spokojny trening. Kolejny trening to znowu luźne MTB, chociaż wybrałem złą trasę, co się nie spodobało Iwonie i trochę się pożarliśmy, ale… ale znalazłem mega szlak pod górę, który będe musiał kiedyś ogarnąć biegowo. Ostra sztajha w łeb. Bez kompromisów. To podbieg, który nie wybaczy niczego. Fajnie weszło, chociaż prowadzenie roweru do przyjemnych nie należało, jednak z tyłu głowy była myśl, że jak jest pod górę, to za chwilę będzie w dół i tego się trzymałem. W dół jechało się mega. Szuterek, fajna trasa i bardzo przyjemne zakręty. Nie znałem tej drogi i dobrze, że ją wybrałem. Mam już kolejną biegową 22 km trasę w okolicy i na pewno nie zawaham się jej użyć.

…i to by było na tyle z fajnych i przyjemnych rzeczy, bo nastał pamiętny piatek 4 czerwca, na który miałem zaplanowane niecałe 20 km rozbieganie z mocnym akcentem na zbiegu zielonym do Jakuszyc.

Pojechaliśmy z Iwoną do Jakuszyc, gdzie zostawiliśmy czołg na prąd, po czym ruszyłem w górę z Maćkiem, moim zawodnikiem. Zielony w górę, potem kamulcami w dół do granicy parku, w górę na Szrenicę i ja w prawo w dół a Maciej w lewo w górę. Plan, jak wspominałem, był prosty. Ogień w dół… i był ogień, do czasu, kiedy noga szła. Cisnąłem równo. Biegło się naprawdę fajnie. Szybko, rytmowo, tak jak chciałem. Korzenie, kamienie wchodziły cudownie. Żarło, żarło i żarło. Kilometry spędzone w BnO oddawały i czułem się coraz lepiej, ale nie traciłem koncentracji, bo jeden nieostrożny ruch mógł się źle skończyć, szczególnie że nogi były już zmęczone a na zmęczeniu łatwo się jest uszkodzić. W okolicy 12 km, czyli na jakieś 4 km przed końcem, w momencie kiedy przeskakiwałem z kładki na kładkę, postawiłem lewą nogę krzywo i… uszłyszałem solidne chruppppppppp które skwitowałem soczystym kur** mać! Wiedziałem, że się popsułem, tylko nie wiedziałem, jak bardzo.

Zadziałał automat. Prawie w locie zdjąłem but i wsadziłem pół nogi w bagno, klnąc solidnie i dosadnie pod nosem. Wiedziałem, że jestem w czarnej dupie i szybko z niej nie wyjdę. Szczęście w nieszczęściu, przechodziła obok dwójka turystów, która poratowała mnie opaską uciskową. Wyjąłem nogę z bagna i kostka zaczęła puchnąć a ból stawał się coraz mocniejszy. Ruchomość stawała się coraz mniejsza, ale postanowiłem biec tyle ile mogę, bo do samochodu miałem ponad 4 km. W międzyczasie napisałem do Maćka, mojego dyżurnego fizjo z Centrum Zdrowia i Urody w Redzie, że mamy problem i trzeba będzie mnie ratować…

Po chwili nie dało się biec i zacząłem kuśtykać, jak .Herr Otto Flick z popularnego serialu Allo, allo! Noga zaczynała boleć coraz bardziej i wiedziałem, że jest bardzo źle. Napisałem do Iwony, że jest źle i czas zejścia w dół może zabrać mi więcej niż przypuszczałem. Noga napierdzielała coraz mocniej… ja poruszałem się coraz wolniej i patrząc z perspektywy czasu, żałuję, że nie zadzwoniłem po GOPR. Było naprawdę źle. Pokonanie odcinka około 4 km zajęło mi godzinę i czterdzieści minut maszerowania z zaciśniętymi z bólu zebami… kustyk, kuśtyk, kuśtyk… Masakra. Po drodze spotkałem jeszcze Kamila i po kilku minutach gadania o starych Polakach, wróciliśmy z Iwoną do apartamentu, zahaczając po drodze aptekę. Nie byłem w stanie wysiąść z samochodu a co dopiero domaszerować do budynku. Noga nie bolała, nie napierdzielała, ale napierd***** okrutnie. Spuchła potwornie…

2021-07-28T10:15:06+02:0028/07/2021|Trening|