Powiedzieć, że byłem biegowo przygotowany do tego biegu, to jak uwierzyć politykom w ich przedwyborczej kampanii, ale powiedzieć, że siłowo i sprawnościowo ogarnąłem temat, to już inna para kaloszy, bo byłem i to jak. Chyba nigdy w życiu nie miałem tak napompowanych ud i nie miałem takiej siły w nogach, jak teraz i z jednej strony to mnie przeraża a z drugiej powoduje wielką ekscytację, bo jestem świadomy, co z tego może być.
Tak w krótkim wstępie można określić moje przygotowanie do startu w sztafecie, którą miałem przyjemność pokonać razem z moimi zawodnikami z runpassion.pl TEAM, którym z tego miejsca bardzo mocno gratuluję, po pokazali wielki charakter i zawziętość nie odstawiając nogi na swoich zmianach. Owocem tego było wywalczenie trzeciego miejsca w klasyfikacji mężczyzn oraz wszystkich sztafet, jakie brały udział w imprezie.
Na początek dwa zdania z mojej biegowej pracy, którą wykonałem w ostatnich miesiącach. Lipiec: 47 km, sierpień: 73,5 km, wrzesień: 138 km, czyli w 3 miesiące przebiegłem łącznie 258 km i z całym szacunkiem i ręką na sercu nie nazwałbym tego słowem „przebiegłem”, ale lepiej byłoby użyć słowa „pokonałem” różnymi stylami. To tak, jak w pływaniu. Można pływać po warszawsku, stylem rozpaczliwym czy dyrektorską żabką. Tak niestety wyglądało moje bieganie i dopiero teraz, ponad 4 miesiące po skręceniu nogi, jakoś to zaczyna wyglądać. Start w Ultrakotlinie miał dać odpowiedź, jak jest, czy to ma sens i czy obrana droga i forma treningu ogólnorozwojowego, który prowadzę w zastępstwie do biegania, działa, gdyż zawsze twierdziłem, że bieganie nie tylko na bieganiu polega i teraz mam okazję poczuć to w 200% na własnej skórze. Do zawodów moje bieganie skupiało się w 99% na wizytach w lesie z mapą i kompasem i to z prostego powodu. W lesie, tam gdzie nie ma dróg, jest miękko, co wpływa doskonale na stan mojej nogi. Każde bieganie po twardym, nie daj Boże po asfalcie powodowało, że miałem kilka dni wyciętych z życiorysu, tak mnie moja kończyna dolna wolna bolała i nadal boli. Oczywiście do dnia dzisiejszego nie wróciła prawidłowa ruchomość i szybko nie wróci, ale… nie jestem z tych, co strzelają sobie w głowę z tego powodu. Ja walczę i to oddało.
Trening zastępczy, który realizowałem to prosta jak dłubanie w nosie siłownia, czyli to, co większa większość biegaczy odpuszcza, bo im się nie chce. Robiłem regularnie obwody stacyjne i dokładałem bardzo dużo ilość ćwiczeń wzmacniających mięśnie tylnej grupy. Katowałem pośladki, uda, łydki nie zapominając oczywiście o przedniej grupie. Moim ulubionym ćwiczeniem stały się zabawy z ketlem oraz płotki, które wykonywałem w garażu z 2 kg obciążnikami na każdej nodze. Do oporu robiłem wspięcia na stopnie z unoszeniem kolana w górę również z obciążnikami, z czego ruch kończyłem dynamicznym wspięciem na palce. Bolało… ale dało efekty. Kolejny punkt programu to regularny trening na płotkach z moimi zawodnikami. W każdy poniedziałek o 19:00 robiliśmy i robimy nadal, płoty i ćwiczenia poprawiające motorykę i widać mega poprawę a czytając opisy na Garminie moich podopiecznych, widzę, że to żre, bo każdy czuje to w nogach i to solidnie, a my dopiero zaczynamy. Najprościej ująłbym to wszystko jednym pięknym słowem siła. Tak siła. Siła, siła i jeszcze raz siła. Jak jest siła porządnie zrobiona, to z tego można zrobić wszystko i z takim nastawieniem pojechałem z ekipą w Karkonosze. Z jednej strony miałem obawę, czy dam radę przebiec mocno w ciężkim terenie (tylko/aż) 18 km chociaż wolałem raczej opisać to, czy dam radę przebiec na bardzo wysokiej intensywności 100 minut i przycisnąć na końcówce. Odpowiedź poznałem po zawodach. Dodatkowo włączyłem jeszcze trening oddechowy, do którego zainspirował mnie Macej Szyszka, który podobnie jak ja, pokochał zimno a jego trenażer oddechowy AirFlow pomagał mi w codziennych ćwiczeniach.
Sztafeta składała się z czterech etapów. W sumie mieliśmy do pokonania 140 km i jakieś 5500 m w górę. Pierwsza zmiana miała do pokonania 32 km i niecałe 2 km w górę. Tą zmianę leciał „stary wyjadacz” Mirek. Zawodnik najbardziej doświadczony, który mimo drugiej młodości, potrafi się zmęczyć i pokazać młodzieży, jak się biega. Druga zmiana należała do mnie. Była najkrótsza, bo miała tylko niecałe 19 km, w tym sporo z góry. Trzeci biegł Grześ, który przed sobą miał 40 km i około 1300 m w górę. Miałem rozterkę kogo wrzucić na 3 i na 4 zmianę, ale tu na pomoc przyszła mi Babia Góra i wyniki, które uzyskali na niej chłopaki, dlatego też na ostatnią, bardzo trudną zmianę, puściłem Maćka.
O 6 rano jako pierwszy ruszył więc Mirek, który w egipskich ciemnościach wbiegł na Szrenicę i pocisnął dalej czerwonym szlakiem wprost przed siebie. Przez Karkonosze. Co kilkanaście km wysyłał nam SMS ze swoją pozycją, powodując, że emocje u wyczekujących na niego zmienników sięgały zenitu. Mirek metodycznie pokonywał swoje kilometry a nasza próba przyspieszenia go na trasie została skwitowana pięknym smsem o treści „nie poganiaj mnie, bo tracę oddech”. Po tym wiedzieliśmy, że jest ok, humor dopisuje i Mirek ciśnie, ile fabryka daje. Po 5 godzinach i 30 minutach Mirek wbiegł na metę a kibice zwariowali ze szczęścia. To był świetny bieg i po przekazaniu chipa i opaski na trasę ruszyłem ja.
Trasa, którą miałem do pokonania była w dobrych 99% obca. Biegałem w okolicy raz, w tym roku, w maju podczas Mistrzostw Polski w klasycznym BnO, w których zająłem 4 miejsce. Wziąłem to za dobry znak i analizując przebieg swojej zmiany, wiedziałem, że kilka miejsc będzie mi znajomych. Ruszyłem około 12 minut za rywalem ze sztafety, która zajmowała 3 miejsce i w głowie miałem wgrany program pod tytułem dogonić za wszelką cenę a jak się nie uda to nadrobić stratę do minium. Za wszelką cenę. Po trupach do celu. Przed siebie. Bez kompromisów. Zerojedynkowo. Taki był plan, taki został wgrany program i tak postanowiłem zrobić. Na zegarku ustawiłem profil trasy, żeby wiedzieć, co mnie czeka. Kiedy będzie podbieg, kiedy zbieg i ile metrów w górę będzie do pokonania. To mój stary sposób, którego trzymam się na tego rodzaju biegach i ta też było tym razem.
Ruszyłem ostro, ale wiedziałem, że spokojnie mogę pracować 90 minut na intensywności ponad progowej i spokojnie to powinienem wytrzymać. Na dzień dobry organizatorzy zaaplikowali mi ponad 2 km podbieg, co generalnie bardzo mocno mnie ucieszyło, bo czułem się na nim wyśmienicie. Mimo nierówności, kolein, podmokłych fragmentów, biegło się spoko. Złapałem szybko swoją intensywność i z niecierpliwością wypatrywałem uciekających przede mną rywali. Po kilku km dogoniłem dziewczynę z sztafety mieszanej. Złapałem ją na podbiegu i pobiegłem dalej, chociaż słyszałem, że próbuje dotrzymać mi kroku. Niestety odpuściła a ja rozpędzony biegłem w górę jak parowóz. Mocno, rytmowo, bez zatrzymania się. Na trudnych skalistych fragmentach zwalniałem i mocniej koncentrowałem się na szlaku, ale biegłem i to mnie nakręcało. Nogi działały fantastycznie. Była taka moc w nodze, jakiej dawno nie miałem. Oj było cudownie. Charczałem, dyszałem, sapałem i leciałem. Tego było mi trzeba. Wprowadziłem się w stan, w którym dawno nie trwałem. W pewnego rodzaju trans i napierałem jak zahipnotyzowany co jakiś czas sprawdzając profil trasy i wydając z siebie nieartykułowane dźwięki. Droga była spoko, chociaż miejscami trzeba było kombinować, żeby nie wlecieć w wodę, której było sporo, ale cały czas można było biec. Problemem były niestety techniczne zbiegi, gdzie oprócz kamlotów były korzenie. Tam trzy razy poleciała mi lewa noga i przestałem ryzykować, mając z tyłu głowy wizję ponownego skręcenia. Nie byłem przygotowany jeszcze na takie zbieganie, więc truchtałem przechodząc miejscami do marszu. Niestety, ale pewnych rzeczy jeszcze nie przeskoczę. Co jakiś czas doganiałem biegaczy, którzy startowali na dystansie 140 km. To nakręcało i dawało kopa. W pewnym momencie znalazłem się w miejscu, gdzie byłem w maju tego roku na mistrzostwach. Leciałem tą samą drogą w dół i dokładnie pamiętałem, gdzie wtedy odbijałem i gdzie miałem punkt. Cudownie było być tu ponownie i widzieć w wyobraźni tamten przebieg. Przeczytałem to jako znak i cisnąłem, ile fabryka. Po drodze minąłem jeszcze jedno miejsce, które pamiętałem z majowych zawodów i znów gdzieś mignął mi jeden z przebiegów. Garmin w końcu pokazał, że do mety zostało mi 0 metrów w górę, ale wiadomo, że zawodów nie wygrywa się na podbiegach, tylko na zbiegach. Trzeba było więc spiąć się i wydusić z siebie 120%.
Gremlin piszczał co km, ale go totalnie ignorowałem i nie sugerowałem się ani tętnem ani prędkością. To co dodawało mi wiatru to coraz głośniejsze charczenie, które można było usłyszeć z odległości kilku km. Tak, właśnie w taki stan się wprowadziłem i tego było mi trzeba. Zmieniłem ekran na taki, który pokazywał mi ile mam do mety mojej zmiany i wkręciłem się na maksymalne obroty, które zwiększyły się, jak poczułem asfalt. Co ciekawe kostka współpracowała i o dziwo nie bolała. Pewnie to było spowodowane ilością tłoczonej adrenaliny i koncentracją na bieg a nie na to, co działo się dookoła. Kiedy minąłem Qzyna focącego wiedziałem, że koniec jest blisko. Do mety miałem kilkaset metrów i miałem w poważaniu, czy na mecie puszczę spektakularnego pawia, czy padnę plackiem i nie wstanę.
Dobiegłem do głównej ulicy i po lewej stronie zauważyłem metę. Ku mojemu zdziwieniu wśród ludzi przy niej stojących nie zauważyłem ani mojego zmiennika Grzesia, ani Iwony. W sumie to nikogo z moich znajomych tam nie zauważyłem, co lekko zbiło mnie z tropu. Albo byłem tak zajechany, że nie rozróżniałem osób i nie kojarzyłem faktów, albo ich tam nie było. Dobiegając do strefy zmian usłyszałem krzyczącą Iwonę i wybiegającego z samochodu Grzesia, który darł ile siły w nogach w moją stronę. Wszyscy zaspali a ja ich wziąłem z zaskoczenia. Cóż. Taka sytuacja. Kiedy Grześ dobiegł, ktoś odpiął mi chipa, ktoś zdjął opaskę i przekazał Grzesiowi. Ja w ferworze walki zdarłem z niego kurtkę i wsadziłem ją mu do plecaka, żeby się nie zagotował, bo było zdecydowanie za ciepło, żeby lecieć w długiej termo i ortalionie. Grześ ruszył a ja padłem na ziemię i przez chwilę wentylowałem się wszystkimi możliwymi otworami, które posiadałem. Chwilę zajęło mi dojście do siebie. Dałem z siebie sto procent i tego było mi trzeba. Mocnego, ostrego, konkretnego biegu, takiego podczas którego nie ma żadnej kalkulacji i kombinowania. Ostatni taki bieg miałem w tym samym miejscu pod koniec maja na MP, więc jakby nie patrzeć zatoczyło się koło.
Grześ biegł, ja dochodziłem do siebie, ale nie było na co czekać. Trzeba było wracać do Szklarskiej, odwieźć Mirka, zabrać Maćka i Weronikę i dojechać do kolejnej, tym razem ostatniej, strefy zmian. Ten punkt programu poszedł sprawnie bez większych niespodzianek. Jedynym znakiem zapytania było to, czy zyskamy czy stracimy i na której pozycji wybiegnie Maciej. Mi niestety nie udało się dogonić rywala, ale nadrobiłem tyle, że teoretycznie kwestią czasu było aż wysuniemy się na medalową pozycję. Wszystko było w nogach Grzesia. Uzyskałem drugi czas zmiany, który wyniósł 1:36:03. Średnie tętno wyniosło 173 a maksymalne 190. Nie było lipy.
Grześ przesuwał się cały czas do przodu goniąc rywala i zmniejszając stratę. Z pomiaru na pomiar było coraz lepiej i finalnie minął rywala wyprowadzając naszą sztafetę na trzecią pozycję z przewagą niespełna 4 minut, co sprawiało, że walka o podium zapowiadała się bardzo emocjonująco. Ja w tym czasie nadrabiałem zaległości w pochłanianiu kalorii i zażerałem się pizzą. Należało się!
Maciek ruszył z kopyta. Nie kalkulował. Miał plan, cel i mimo, że nigdy nie biegał w nocy w pełni skoncentrowany na zadaniu podjął walkę. Myśmy wrócili do Szklarskiej i co kilkanaście minut odświeżaliśmy stronę internetową z wynikami, śledząc poczynania Maćka na trasie. Na pierwszym pomiarze stracił minutę ale na kolejnym zaczął powiększać osiągając w miarę bezpieczne 12 minut. Widząc to postanowiliśmy podjechać z Iwoną do Jakuszyc i wyjść mu naprzeciw. Było cudownie. Ciemno, zimno, bezwietrznie a niebo rozjaśniały tysiące gwiazd. Była idealna pogoda do biegania. Pokręciliśmy się chwilę po lesie i w drodze powrotnej zza pleców wyskoczył nam Maciek, który w dobrym humorze, miarowym krokiem leciał prosto przed siebie mając za nic otaczającą go ciemność. Wyglądał naprawdę spoko i byłem pewny, że nikt nie jest w stanie mu zagrozić a ponad 12 minut to w 100% bezpieczne 12 minut. Maćka przywitał jeszcze Mirek i chwilę potem polecieliśmy wszyscy na metę, przywitać naszego zmiennika, który idealnie wywiązał się z zadania i na luźnej łydce doprowadził naszą sztafetę na trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej.
Maciej wbiegł na metę, chłopaki wraz ze spikerem go uroczyście przywitali, Iwona otworzyła szampana i było git. Zajęliśmy drużynowo trzecie miejsce w klasyfikacji mężczyzn i mieszanej. Chłopaki zrobili super robotę i solidnie zapracowali na swój wynik, szczególnie że nikt nie przygotowywał się typowo do tego biegu. W treningu wykonaliśmy kilka akcentów typowo pod góry i to zapracowało, podobnie jak cały sezon i czerwcowe starcie na Babiej, które fajnie podbiło wszystko siłowo. Oddały również treningi motoryki na płotkach, które solidnie wzmocniły tylną taśmę i jeden z największych mięśni napędowych, jakim jest pośladkowy większy. To wszystko złożone w całość elegancko się złączyło w jedną całość i meta na sam koniec zweryfikowała wszystko. Mirek, Grześ, Maciej – super robota!!! Gratulacje!
Na dystansie ultra 140 km startował jeszcze Marcin, który niestety z powodu urazu mięśniowego musiał zejść z trasy po pokonaniu 102 km. W niedzielę startował na dystansie 30 km Radek i Krzyś. Radek niestety pomylił trasę i nadrobił ponad 3 km, co uniemożliwiło mu walkę o top 6 a Krzyś na luźnej nodze, z bananem na twarzy ukończył bieg zaliczając bardzo fajne zawody.
To był bardzo dobry wyjazd, na który pojechaliśmy w sumie w 12 osób + pies i z tego miejsca chcę podziękować ekipie runpassion.pl TEAM za kolejny mega wypad oraz za walkę połączoną z pączkowo, pigwówkowo, sportową zabawą. Bo się bawić trzeba umieć!
PS. Swoją zmianę biegłem w butach Hoka Challenger, które otrzymałem od Sklepu Biegacza z Gdańska. Był to pierwszy poważny test tych butów i od razu w warunkach bojowych. Sam test to materiał na osobny post, który powoli powstaje i niedługo zostanie opublikowany na blogu.