Bieg Niepodległości w Kosakowie miał być sprawdzianem i potwierdzeniem, że bez treningu biegowego jestem w stanie pobiec poniżej 40 minut dychę. Takie sobie założenie założyłem, chociaż nie wiem, czy można założyć zadanie, i powtarzać założenie cztery razy w jednym zdaniu, ale taki był zamysł. Taki był cel i byłem ciekaw, co z tego wyjdzie.
Po Biegu 5 MIL, gdzie dystans niespełna 9,5 km pobiegłem po 3’53/km wiedziałem, że złamanie 40 minut będzie formalnością, więc na luźnej nodze i głowie, czego nie można powiedzieć o brzuchu, podszedłem do zadania.
O ile dobrze policzyłem, to ostatni raz w Biegu Niepodległości biegałem w 2004 roku, czyli dość dawno. Był to bieg rozgrywany w Gdyni, częściowo na Bulwarze Nadmorskim, częściowo na Alei Topolowej i gdzieś zza mgły widzę, jak cisnęliśmy z chłopakami po 3’2X/km. Niestety nie pamiętam ile tam nabiegałem i który byłem, ale to był ostatni niepodległościowy start w mojej dość długiej karierze. Kolejne lata nie startowałem 11 listopada. W tamtym okresie pracowałem dla biegaczy, by to oni mogli świętować i cieszyć się na trasie gdyńskich biegów ulicznych z nowych życiówek, przeżywać swoje sportowe dramaty, ale przede wszystkim być częścią wielkiego biegowego wydarzenia. Pamiętam, że w 2015 roku na mecie zameldowało się 6496 zawodników i to tylko w biegu głównym na 10 km. To były czasy, które z wielkim sentymentem wspominam. Oczywiście nie były to tylko lata mlekiem i miodem płynące, ale były to lata również walki z malkontentami, którzy wiecznie do wszystkiego mieli pretensje. Było kilku stałych gagatków, którzy narzekali na wszystko i na wszystko mieli gotowe rozwiązania. Tacy wujkowie dobra rada, co śmieszne jak przyszło co do czego to zapadali się pod ziemię i kontakt się urywał. Tacy internetowi napinacze. Chuligani zza klawiatury. W głowie mam jedną korespondencję, kiedy to zostałem obsypany milionem rad i pomysłów od pewnego biegacza, więc chcąc skorzystać z jego doświadczenia, pomysłów, rad, porad, wskazówek i wielkiego bagażu doświadczeń, zaprosiłem go do współorganizacji. Oczywiście nie za darmo. Proponowałem dobre pieniądze. Myślicie, że skorzystał? Nie. Zawinął się do swojej internetowej czatowni i napinał się sprzed monitora. Cóż. Psy szczekają, karawana jedzie dalej. Amen.
Kosakowo. No właśnie. Nie wiem kto pamięta, ale bieg rozgrywany na lotnisku, miał swoją odsłonę w 2000 roku, o czym przypomniał mi Krzysiek Walczak, jeden z organizatorów imprezy. Przypomniał mi, jak wtedy się ścigaliśmy. Fakt, nie było to 11.11, ale właśnie wtedy na biegowo rozdziewiczyliśmy nasze lotnisko.
Na zawody pojechałem na mega luzie. Plan był prosty i banalny do wykonania, szczególnie po udanym występie w Porcie Wojennym Gdynia. Jedyne, co mnie irytowało to moje flaki. Co jakiś czas mam problemy z brzuchem i ciężko mi to jest ogarnąć. Pewnie muszę pogrzebać w żarciu, żeby się tego pozbyć, bo coś mi na 100% przeszkadza, tylko jeszcze nie wiem co. W każdym razie cel połamania czterdziestki stał się mało atrakcyjny i to mnie zaczęło niepokoić.
Ruszyliśmy z tłumem. Było fajnie. Dawno nie czułem tego klimatu, dziesiątki znajomych, klimat wielkiego biegowego święta. Oczywiście ogary poszły w las a ja za nimi się kulałem, ale miałem to w nosie. Nie patrzałem na zegarek. Biegłem mocno, swoje, w imię zasady o szampanie, którego nie pije ten, kto nie ryzykuje. Noga szła fajnie, mięśniowo było to, co chciałem uzyskać po miesiącach spędzonych na siłowni, ale flaki jak i brak obiegania się (bo niby jak?) na prędkościach zaczął przeszkadzać. 3’53, 45, 47, 49, 4’00 i pierwsza piątka w 19:16. Wesoło.
Jeszcze w maju uznałbym takie tempo za luźny tlenowy II zakres. Poleciałbym takim tempem jeszcze drugą, trzecią, czwartą i piątą piątkę… ale teraz. Teraz anielski orszak zbliżał się i stałem u drzwi Pana. Wiedziałem, że zaraz będzie K.O., i zacząłem się zastanawiać, czy ta czterdziestka to na pewno pęknie. Kolejne kilometry zrobiłem w 4’02 i 3’53 i miałem dość a do mety zostało jeszcze kilka kilometrów. Oj zapowiadało się cierpienie Młodego Wertera, oj było solidnie. Flaki miałem wykręcone na drugą stronę, wydolnościowo zbliżałem się do maksymalnej maksymalności i nie było mi do śmiechu. Jeszcze na plecy usiadł mi Robert, którego pozdrawiam bo przynajmniej się grzecznie zapytał, czy może. Cisnęliśmy więc we dwójkę resztką sił rzucając strzępki zdań w stylu, że jest ciężko i są cycki na maxa. 4’06, 03… i nie szło szybciej. Ostatni km spięliśmy się, jakby to nie zabrzmiało, i pocisnęliśmy w rekordowe 3’54, łapiąc na mecie czas 39:18. Drugą piątkę wymęczyłem więc w 20 minut i 2 sekundy, czyli o minutę wolniej niż pierwszą. Tak mnie poskładało i tak solidnie dostałem w trąbę, ale 40 minut złamałem, więc cel został zrealizowany. Pewnie, gdybym otworzył piątkę wolniej, na mecie zmieniłbym 39 minut, ale… nie zmieniłem, nie zacząłem i wyszło, jak wyszło. Średnie tętno wyszło 187 a maksymalne 195. Z pozytywów to balans P/L wyszedł 49,1/50,9 czyli najlepszy od początku kontuzji. Dalej nie jest to, co powinno być, ale trzeba się cieszyć, że mogę biegać i to po asfalcie praktycznie bez bólu.
To był dobry bieg, który pokazał gdzie jestem i czy droga obrana po skręceniu stawu skokowego była słuszna i miała ręce i nogi. Po pół roku od wypadku wiem, że tak. Nie spodziewałem się, jak wiele zyskałem realizując ćwiczenia siłowe, stabilizacyjne i kładąc duży nacisk na poprawę motoryki na płotkach. Z resztą widać to fajnie po poniedziałkowej ekipie, z których większa większość na początku września, kiedy zaczęliśmy zajęcia, biegała wszystko z pięty, biodra były zabetonowane a koordynacja ruchowa była daleko w polu. Teraz ruszyło i to solidnie a za tym poszły wyniki, co cieszy.
Wielkość człowieka polega na jego postanowieniu, by być silniejszym niż warunki czasu i życia.
– Albert Camus