Lutowy start w Transgrancanarii na dystansie „half” czyli półmaratonu miał być podsumowaniem grudniowo-styczniowej roboty, która o dziwo szła całkiem dobrze. Wpadło wiele bardzo obiecujących treningów i startów, więc zapowiadało się ciekawe bieganie.
Urodzinowo, wyścigowo
To, że noga się kręci potwierdził start w Biegu Urodzinowym Gdyni, w którym pobiegłem 37’54 chociaż pierwotnie zakładałem „tylko” złamanie 39 minut. W zimowych zawodach czułem się wyśmienicie. Pobiegłem tak jak lubię, czy li bez patrzenia na zegarek. Podczas 10 km trasy tylko raz skontrolowałem międzyczas, na półmetku, gdzie ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem czas 18 minut i 31 sekund. Fakt, że pierwsza część trasy wiodła z górki, ale średnia 3’41/km pokazała, że noga się kręci. Dodam tylko, że dzień wcześniej zaliczyłem solidne 75 minutowe BnO, a w tygodniu 15 km zabawę biegową, czyli na start noga nie była świeża. O to jednak chodziło. W kolejnym tygodniu z mocniejszych akcentów zaliczyłem Piekielny Cross, w którym nabiegałem nowe PB. To wszystko świadczyło, że forma przyszła w odpowiedniej chwili. To samo pokazywał Gremlin, który na dwie doby przed TGC pokazał nazwał mój stan wytrenowania szczytowym. To musiało się udać. Jedynym czynnikiem, który mógł mnie sponiewierać i położyć na łopatki była pogoda. Na to jednak wpływu nie miałem. Z ogromnym zainteresowaniem śledziłem prognozy i na ekranie komputera wyglądało to całkiem fajnie. Miał być przyjemny chłodek, co potwierdzali samu organizatorzy. Na odprawie przedstartowej dosadnie podkreślili, że obowiązywać będzie „cold kit”, czyli zimowy zestaw wyposażenia obowiązkowego. W jego skład miały wejść długie getry, bluza termoaktywna, wiatroodporne spodnie i rękawiczki. W poniedziałek późnym wieczorem komunikat został odwołany i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że może być jednak ciepło. Taki urok ma Gran Canaria i byłem tego świadomy. W końcu to nie Arktyka, tylko prawie Afryka.

Upalny rozruch
Na miejsce dolecieliśmy we wtorek późnym popołudniem. Było ciepło, ale nie upalnie. W środę z rana umówiłem się z Radkiem, który również biegał połówkę, na wspólny rozruch. Planowaliśmy pokręcić się po wydmach i plaży. Krótko, dla rozruszania nóg. Wyszliśmy około 10:30, czyli w godzinę startu. Słoneczko przypiekało solidnie. Było ciepło, za ciepło i z niepokojem kierowałem się myślami do czwartkowego biegu. Nie przepadam za wysokimi temperaturami. Potrzebuję dużo czasu, żeby się do nich zaadaptować, a tu tego czasu nie miałem. Start był za niecałą dobę. Jak zawsze starałem się znaleźć jak najwięcej pozytywów. Jednym z nich była wysokość. Bieg miał rozpocząć się na około 1000 m n.p.m., czyli teoretycznie powinno być trochę chłodniej. Teoretycznie, bo praktycznie niestety chłodniej nie było.

To był dobry bieg
Do Tunte, miasta z którego startowaliśmy, jechaliśmy autobusami. Była to prawie godzinna podróż podczas której oprócz pięknych górskich i wulkanicznych krajobrazów dominującą barwą był kolor żółty. Tak cisnęły nas pęcherze, że z minuty na minutę jedynym słowem, które kłębiło się w głowie było siku! Niczym w Killerze każdemu z nas chciało się szczać i to tak fest! Pierwsze krzaki były nasze i to one spowodowały nadejście błogiej ulgi. Myślę, że gdyby nasza podróż trwała kilkanaście minut dłużej, mogłaby się źle skończyć. Nie te lata, żeby w nieskończoność trzymać ciśnienie. To już nie te zawory co kiedyś.
Na rozgrzewkę nie mieliśmy dużo czasu. Może kilkanaście minut, które trzeba było jak najlepiej wykorzystać. Mój się skrócił, gdyż kamizelka w której niosłem obowiązkowy majdan, nie chciała współpracować i musiałem trochę się nagimnastykować, żeby trzymała się ja należy. Nie do końca się to udało, ale cóż. Zimą się spisywała lepiej, ale wtedy miałem 3 razy więcej ciuchów niż w dniu biegu. Teraz była na mnie najzwyczajniej za duża. Wziąłem to chłodno, a raczej upalnie, na klatę i stanąłem na linii startu. To, że było ciepło, wspominałem wcześniej, ale że było upalnie o tym nie pisałem. Była patelnia. Był skwar. Czułem się jak w piekarniku, a na dodatek na niebie nie było ani jednej chmurki. Słońce paliło jak szalone, co nie napawało optymizmem.
Punktualnie o 10:30 ruszyliśmy. Pod górę, przed siebie, uliczkami hiszpańskiego miasteczka. Ciasne i kręte uliczki od samego początku dawały do wiwatu. Trucht, marsz, trucht, marsz… Czułem, jak serducho planuje wyskoczyć z piersi a odsłonięta głowa zbiera na siebie każdy promień słońca. Radek pomknął do przodu, ja dreptałem swoim tempem. Planowałem zmieścić się w 2 godzinach i 30 minutach, ale nie potrafiłem ocenić, jak tego dokonać. Trochę truchtałem, trochę maszerowałem, chociaż najlepszym określeniem byłoby – poruszałem się do przodu. Mięśniowo było dobrze, ale temperatura i palące słońce sprawiały, że stałem na przegranej w tej nierównej walce. Co chwilę popijałem wodę, której miałem ze sobą calutki litr. Planowałem, że wystarczy mi to spokojnie do pierwszego punktu żywieniowego, który zlokalizowany był w okolicy 12,6 km.
Droga wiła się jak wąż. Prowadziła cały czas pod górę. Pod nogami były skały, kamloty i rzadko kiedy czułem coś innego pod nogą. Tylko krótkie fragmenty wiodły leśną ścieżką, na chwilę zmieniając krajobraz z wulkanicznego księżycowego, na bardziej przyjazny bieganiu. Na nich starałem się depnąć i wyrwać z monotonii mozolnego pokonywania przewyższeń. Wypatrywałem tych miejsc z niecierpliwością i kiedy tylko nadawała się okazja do grzebnięcia, starannie ją wykorzystywałem. Potrzebowałem tego.
Na tarczy zegarka ustawiony miałem profil wysokości i tylko na niego zerkałem. Dystans, tętno, czas nie interesowały mnie. Z kilometra na kilometr czułem, jak słońce wysysa ze mnie resztki sił i nic nie mogłem na to poradzić. Miałem nadzieję, że na zbiegu będę mógł puścić nogi i nadrobić trochę czasu. Marzyłem o szybkich biegowych kilometrach i puszczeniu się przed siebie. Na marzeniach się jednak skończyło, ale to okazało się później, po punkcie żywieniowym. Tam napełniłem wodą softflaska i pocisnąłem w dół. Biegło się przyjemnie.
Mijałem zawodników, a trasa nie wymagała wielkich umiejętności technicznych. Wystarczyło patrzeć pod nogi i kontrolować równowagę. To nie było trudne. Do czasu, kiedy pierwszy raz uciekła mi kostka na bok. To był znak, żebym uważał. Szlak stawał się coraz bardziej wymagający i ekstremalny, jak na moje skromne umiejętności. Nie potrafiłem płynnie pokonywać technicznych fragmentów i co chwilę puszczałem zawodników siedzących mi na plecach. Z zazdrością przyglądałem się, jak przeskakują z kamienia na kamień nic sobie z tego nie robiąc. Ja tak nie potrafiłem. Czułem się jak słoń w składzie porcelany i ważyłem każdy krok. Na zbiegu minęło mnie kilkanaście osób. Obserwowałem wskazania zegarka i wykresu wysokości. Dzięki temu wiedziałem, ile mam jeszcze metrów w górę, a ile w dół. Z analizy profilu trasy wiedziałem, że na około kilometr przed metą czeka mnie ponad 800 m podbieg, na którym w górę będzie dobre 100 m. Wyczekiwałem go, tak samo jak odgłosów mety zlokalizowanej w Teidzie. Ostatni podbieg niestety mnie pokonał. Nie miałem siły biec i musiałem przejść do marszu. Dziwne to było uczucie, gdyż mięśniowo czułem się bardzo dobrze, ale piekielne hiszpańskie słońce było górą. Pokarało mnie i wyssało resztki energii.
21,1 km trasa, gdzie pod górę było 1266 m, a w dół 1110 m, zajęła mi 2 godziny, 31 minut i 47 sekund. Niestety nie zmieściłem się w zakładanym wcześniej limicie, ale ostatecznie jestem zadowolony. Przeżyłem, nic sobie nie urwałem i nie skręciłem – a było kilka takich sytuacji. Średnie tętno wyniosło 171 uderzeń na minutę, a maksymalne 184. Spaliłem 2099 kalorii.
Nie oszczędzałem się i spuściłem sobie solidny łomot. Zająłem 78 miejsce w stawce. To, ile osób minęło mnie na zbiegu pokazują liczby. Na punkcie żwyieniowym zlokalizowanym na 12 km byłem 65, czyli na ostatnich 9 km wyprzedziło mnie 13 osób! Nie zmienia faktu, że to był dobry bieg i jestem z niego bardzo zadowolony.

Najważniejszym i największym triumfem człowieka jest zwycięstwo nad samym sobą – Platon