My road to Valhalla… 28.10.2012

There is a road and it leads to Valhalla
Where only the chosen are allowed
There is a boy, with a dream of Valhalla
A place in the land of the Gods

 

Czuję się spełnionym maratończykiem. W końcu, po 10 latach na „maratońskim froncie” dopiąłem swego i udowodniłem wielu niedowiarkom, że pomimo wielu trudności, wiatru w oczy i wielu niesprzyjających głosów potrafiłem spiąć pośladki, zacisnąć zęby i próbować aż do skutku. Nie zraziłem się wieloma niepowodzeniami czy nieudanymi próbami, ale brnąłem krok po kroku, kilometr po kilometrze, podbieg po podbiegu, minuta po minucie i godzina po godzinie, by wbiec na metę z uniesionymi w górę ramionami i cieszyć się z tego, że osiągnąłem cel na który pracowałem od 10 lat. 10 lat temu, dokładnie 21 kwietnia 2002 roku, we Wrocławiu stałem się maratończykiem uzyskując w debiucie wynik 2:48:08 (1:23:59 + 1:24:09). 10 lat startowania w maratonie nauczyło mnie wiele. Odrobiłem wiele lekcji i zadań domowych będąc nie raz sprowadzonym na ziemię przez maraton, nauczyłem się pokory do dystansu, szacunku do niego i skruchy. Tu nie ma miejsca na błędy, gdyż wszystkie szybko wychodzą a ich skutki bywają zazwyczaj bolesne. Nauczyłem się cierpliwości i tego, że celu nie można osiągnąć od razu, w 3 miesiące czy pół roku, jak to się wielu początkującym biegaczom wydaje. Maraton nauczył mnie ciężkiej pracy i zmienił mnie, jako człowieka. To tyle słowem wstępu…

 

But in the heart, where the fire burns forever
Where life goes on, for those who fell in battle
The Gods are waiting, the moment he falls in a fight
And he will rise when the sun goes down…

 

Po przyjeździe do Frankfurtu cały piątek przeznaczyliśmy na odpoczynek, byliśmy w biurze odebrać pakiety startowe, następnie we włoskiej knajpce na obiedzie i szybko położyliśmy się spać.

 

 

 

 

 

W sobotę rano przed śniadaniem wyskoczyłem na rozruch, o którym wcześniej wspominałem. Było średnio, noga owszem się kręciła, ale ciągnął mnie lewy dwugłowy, który lekko promieniował a do tego pogoda… Cały dzień z wyjątkiem krótkiego wypadu na obiad spędziłem w hotelu. Iwona ze swoim tatą wybrała się do palmiarni a ja koncentrowałem się przed kompem oglądając MMA i K1. Na tapecie oczywiście były walki Mameda Khalidova, Niko Puhakki, Matta Horwicha oraz hiciory z serii „śmiechu warte” czyli bójki el’Testosterona który dostawał oklep od Salety, Burneiki czy Pudziana.

 

 

 

Wieczorkiem poprosiłem Iwonę o masaż mm.pośladkowego, który doskwierał i promieniował i „wyszło szydło z worka”. Znalazł się punkt, który był wszystkiemu winien. Nie potrafię powiedzieć, czy to przyczep któregoś z mięśni, czy może rotatory miednicy czy inne ustrojstwo, ale podczas naciśnięcia na jedno miejsce przeszywał mnie straszliwy ból i tu był pies pogrzebany. Nacisk na nerw = promieniowanie w dwugłowym uda = bolesność w dole podkolanowym… i wszystko jasne. Noc przespałem dobrze, na „+” wpłynęło to, że następowała zmiana czasu i można było poleniuchować godzinę dłużej. O 7 rano zeszliśmy na śniadanie, bułka z miodem, herbata, 10 minutowy spacer i powrót do hotelu na cd koncentracji, tym razem przy ciężkiej muzyce. Na rozgrzewkę wyszliśmy o 9:15, tyle czasu wystarczyło, gdyż do startu mieliśmy około kilometra. Na ulicach wszędzie byli biegacze, duża część miasta była już zamknięta, więc 3km roztruchtanie spokojnie mogliśmy realizować po niemieckich ulicach. Było ok. Noga miała luz, a jedyne co mnie martwiło to chłód. Było jak dla mnie naprawdę zimno a jako, że do osób posiadających dużo warstwy tłuszczowej nie należę, ubrałem się bardzo ciepło a i tak nie czułem termicznego komfortu. 3km rozbiegania, tradycyjna gimnastyka, wizyta na siku, krótka sesja foto i można było pchać się do sektora elity.

 

 

Oczywiście w elicie nie byliśmy, ale pani stojąca na bramce wpuściła nas bez żadnego „ale”, mogliśmy więc w komfortowych warunkach czekać na godzinę „0”. W strefie spotkałem Iwonę Lewandowską, przywitaliśmy się i zamieniliśmy kilka zdań. Do startu zostało kilka minut… spiker zaczął wyczytywać zawodników ścisłej elity po czym zaczęło się odliczanie… 3, 2, 1… jazdaaaaa.

 

 

Plan był prosty. Wyszukać jakąś fajną dziewczynę z elity, założyć sztywny hol na pierwszych 5km i zobaczyć, co będzie dalej. Planowałem rozpocząć piątkę w okolicy 17:50-18:00 a potem wejść na 17:45-40 i tak trzymać do połówki. Po połówce ruszyć wedle słów: „niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba„… Iwona poszła do przodu, a ja wylukałem Niemkę „Lisę”, która miała 3 pacemakerów do pomocy. To był dobry strzał.

 

 

 

Ruszyliśmy spokojnie, pierwsza piątka 17:49, czyli idealnie. Biegliśmy dużą grupą, kilkanaście osób. Po kilku km dołączył się Krzychu, więc zapowiadał się sympatyczny bieg. Jedyne, co mnie denerwowało, chociaż to delikatne słowo to „pacekakerzy”, którzy popychali mnie, gdyż Lisa miała za mało „przestrzeni życiowej – Lebensraum”, co bardzo, bardzo, bardzo mocno mnie irytowało. W pewnym momencie doszło nawet do przepychanki słownej, ale powstrzymałem się od przetłumaczenia tego na j. niemiecki… Druga piątka 18:01 i cuma sumarum 35:50 na 10km. To było zdecydowanie za wolno. Wyszedłem na przód grupy i ruszyłem… 3’28, 3’28 i po grupie. Zostali i tu zaczął się maraton, w końcu. Krzysiek miał pewne obawy, czy nie za mocno poszliśmy, ale nie ma zabawy nie ma ryzyka, więc trzeba było iść swoje. Trzecia piątka pękła w 17:41, tu wciągnąłem żel i znów podkręciłem tempo i kolejne 5km przebiegliśmy w 17:34. Było mocno, ale fajnie. Przez cały czas czułem dyskomfort spowodowany bólem w pośladku i obawiałem się, że mogę się popsuć, ale trzeba było tą myśl odizolować i pozbyć się jej raz na zawsze. Przeszkadzało mi jeszcze uczucie zimna i wiatr. Szkoda, że nie miałem na nogach krótkich lycr, bo pewnie czułbym się lepiej. Na półmetku zameldowaliśmy się z czasem 1:14:57, czyli teoretycznie idealnie. Tu pierwszy raz naszło mnie małe zwątpienie w uzyskanie wyniku „under 2:30”, ale że do mety pozostało jedyne 21,1km nie było czasu na zbędne myślenie. Trzeba było spiąć się po raz kolejny i robić swoje. Kolejna piątka 17:36 i kolejny żel na 25km. Tu robiło się już ciepło i zacząłem obmyślać taktykę na kolejne kilometry. Było kilka opcji: ruszyć z 35km, ruszyć z 37km, ruszyć z 40km… Biegliśmy cały czas aktywnie co chwilę doganiając kolejnych biegaczy. Ciągnęliśmy mocno z Krzyśkiem, wkręcając się na maksymalne obroty, gdyż po tylu km w nogach ciężko biec luźno i swobodnie. Tu biega się głową i siłą woli. Każda zbędna myśl, sekunda zwątpienia potrafi zniweczyć cały misterny plan… Szóstą piątkę zrobiliśmy w 17:42, kolejną w 17:49. Było ciężko. Na 35km wziąłem ostatni, trzeci żel i wyłączyłem myślenie. Musiałem odizolować zmęczone nogi, bolące pośladki, uczucie „ciągnięcia” w dwugłowym od głowy i skupieniu się na wyniku. Kolejna piątka 17:54…

 

 

 

 

Na 40km skończyło się racjonalne myślenie… musiałem postawić wszystko na jedną kartę. Zegar na 40km pokazywał 2:22 z małymi sekundami, więc szybkie matematyczne obliczenie i nitro… 40-41km wg Garmina wyszło w 3’14 i mogło wyjść tyle, bo prędkość i podkręcenie obrotów było kosmiczne. Oderwałem się od grupy i zacząłem samotny, ponad 2 kilometrowy finisz na oparach.

 

 

 

Nie obchodziło mnie, że nogi bolą, że jestem na granicy złapania skurczy. Miałem cel do zrealizowania i tylko to się liczyło. Wbiegając do hali zobaczyłem zegar i magiczne cyfry 2:29… wiedziałem już, że kolejna bariera zostanie złamana, że granica 2:30 pęknie i nic już nie stanie mi na przeszkodzie. To było moje i nikt mi tego nie odbierze.Ostatnie 2,195km pokonałem w 7:29, czyli ze średnią 3’25/km!

 

 

 

 

 

Wbiegłem z uniesionymi ramionami i uśmiechniętą gębą od ucha do ucha. Dopiąłem swego, zrealizowałem cel na który pracowałem 10 lat! To było niesamowite uczucie, to było spełnienie marzeń.

 

 

 

 

Zegar na mecie pokazał (brutto) 2:29:42 a netto 2:29:35, czyli plan został zrealizowany z 24 sekundowym zapasem. Byłem zadowolony z siebie, byłem szczęśliwy i czułem się spełnionym maratończykiem. Krzychu przybiegł kilkanaście sekund po mnie i również złamał 2:30, więc w kolejnym wspólnym biegu udało się to, co nie wyszło w Berlinie 2010 czy w Eindhoven 2011.

 

 

 

 

 

 

He raised high his sword as he cried out Valhalla
His dream had become reality
And tonight he will die on the road to Valhalla
Chosen to feast with the Gods…

Co dalej…? Zastanawiam się, a najgorsze jest to, że z każdą godziną mam inne myśli i ten „cholerny” maraton tłucze mi się po głowie… Czuję się spełniony, jak już wspominałem i usatysfakcjonowany osiągniętym wynikiem. Czy zależy mi na 2:28, czy na 2:27 a może 2:26? Nie. wiem, że to może wydać się dziwne i niektórzy mogą to odebrać, jako nie podejmowanie walki, ale kolejna bariera, która mogłaby mnie usatysfakcjonować musiałaby wyglądać… 2:1X a to niestety jest rzeczą niemożliwą do wykonania…

 

…co więc dalej? Plan jest ambitny, a nazywa się triathlon. Tu chciałbym udowodnić sobie, że potrafię jeszcze szybko pływać, mocno kręcić na rowerze i skonsumować to wszystko dobrym biegiem. Plan jest taki, na początek 4:4X w 1/2 IM a na deser… 10:XX w całym IM… i na dzień dzisiejszy to jest moim sportowym celem.
 

Jeszcze kilka filmików z maratonu

 

ORAZ POD TYM LINKIEM

But in the heart, where the fire burns forever
Where life goes on, for the mighty
And my king
The journey has finally come to an end
For the boy
And he has reasons as the greatest of them all…

Z tego miejsca chciałbym serdecznie podziękować wszystkim za ciepłe słowa, wsparcie i pomoc, na którą mogłem zawsze liczyć.
Pierwsza osobą, której chcę podziękować jest moja żona Iwonka, która musiała wytrzymywać moje humory i fochy. To jej przede wszystkim dedykuję ten wynik. Wielkie podziękowania należą się oczywiście mojej całej Rodzince, która wspierała mnie i trzymała za mnie kciuki na każdym kroku. dziękuję mojemu Tacie, Mamie, która gdzieś tam daleko wspiera mnie w tym co robię i do czego dążę, Siostrze oraz całej wałbrzyskiej Familii z Danielem, Anią i Agnieszka na czele. Dziękuję moim przyjaciołom z Sylwusiem Borkowskim na czele oraz Piotrowi Netterowi, którego zawsze mogę się poradzić i z którym mogę pogadać na różne tematy. Gorące podziękowania należą się Piotrowi Mańkowskiemu i Małgosi Sobańskiej, których wiedza i doświadczenie były bezcenne i pomogły uzyskać upragniony cel – dziękuję!!!. Słowo dziękuję – należy się również Andrzejowi Krzyszkowskiemu, którego ciepłe słowo i wspólnie spędzone pogaduszki na treningach zawsze pozytywnie mnie nakręcały i pomagały uwierzyć w sukces. Wielkie dzięki i wielkie pozdrowienia dla wszystkich moich kibiców, dla tych którzy trzymali za mnie kciuki a ich maile i smsy często pomagały pokonać mi ciężkie maratońskie kilometry, pozdrawiam więc Łódź, Wrocław, Gdynię, Gdańsk i wszystkie inne miasta, które mi kibicowały oraz moich podopiecznych, których sukcesy nakręcały mnie w drodze do mojego personalnego celu. Specjalne podziękowania należą się jak najbardziej dla całej ekipy GOSiR i załogi z Działu Sportu, którzy zafundowali mi wielką niespodziankę po powrocie z Frankfurtu.

 

…Nawet jeden mały gest,
jeden dotyk nieba,
żeby znaleźć w każdym z Nas…
Jeden wspólny, wielki raj, który da nam skrzydła
i pozwoli dotknąć gwiazd…
To dla takich chwil – całe życie wędrówką…

Jeden dar, jedno własne skrzydło,
żeby potem poczuć wiatr…
To dla takich chwil – całe życie w szaleństwie…

Oto mam moje małe Niebo…
Oto mam moje małe Piekło…
Oto mam moją wielką Ziemię…
Oto mam moje małe Niebo…
Oto mam moje małe Piekło…
Oto mam moją własną Ziemię…
Dlaczego spadam?

Jeden świt, żeby wznieść się ponad mrok…
Śpij Aniele mój,
może sen uchroni Cię przed moim złem…

Oto mam moje małe Niebo…
Oto mam moje małe Piekło…
Oto mam moją wielką Ziemię…
Oto mam moje małe Niebo…
Oto mam moje małe Piekło…
Oto mam moją własną Ziemię…
Dlaczego spadam?

Jeden mały wielki świat,
dziwny świat w szaleństwie…
Oszukując rajem niespełnionych marzeń…
Tutaj dzień po dniu,
gaśnie to, co sprawia, że przemija ból…

 
 
…przedstawienie musi trwać…

 

2012-10-31T19:38:07+01:0031/10/2012|Różne|