Czasu na trening jak na lekarstwo, coś tam robię, coś tam biegam, coś tam pływam, coś tam kręcę na rowerze, ale nie jest to „to coś”, czego bym oczekiwał. Jest ciężko z czasem, żeby spokojnie, metodycznie poukładać trening i zrobić porządną triathlonową robotę. 1-go czerwca pierwszy start a ja coś czuję, że „meta” szybko zweryfikuje wszystko… no ale coż, takie jest życie. Trzeba dostać nieraz porządnego kopa w dupę, żeby ruszyć się i zacząć normalnie trenować, chociaż nasuwa się pytanie… jak i kiedy? Może znów za ambitnie do tego podchodzę i mam zbyt wygórowane oczekiwania wobec siebie, ale chyba… „ten TYP tak ma” i nic na to nie poradzę. Wydaje mi się, że inaczej nie potrafię a pewne rozwiązania widać nie przekonują mnie i jakoś nie mogę do nich a raczej na nie się przestawić. Może to jeszcze nie ten czas? Może jeszcze nie teraz? Może trzeba było iść za ciosem? Sam nie wiem. Mam mieszane uczucia, szczególnie widząc, jak z niczego biegam poniżej 34′ na dychę i 1:15 w połówce… Chyba jestem w kropce…
W każdym razie wracając do mojego „szycia – prucia” albo do „Wielkiej Improwizacji” , naszego wieszcza, coś w tym tygodniu się ruszałem. Coś tam, coś tam, coś… Jako, że w ubiegłym tygodniu byłem zarobiony po uszy i nie trenowałem 3 dni z rzędu, to w poniedziałek musiałem upiec znów dwie pieczenie na jednym ogniu, pobiegać w ramach akcji Bbl i do tego coś przycisnąć i docisnąć… Dwudziecha po górach po 4’20 wyjaśniła temat doskonale. Wtorek bike – 46km kręcenia na dużek kadencji, która ku mojej radości wyniosła 94RPM a prędkość na lokalnych górkach = 28,4km/h. Było OK, po drodze zanotowałem dwa bardzo mocne przyspieszenia w lokalnych wioskach, ratując się mocnym depnięciem uciekając przed miejscowymi burkami i całe szczęście tą walkę wygrałem w jednym kawałku. Bestie mnie nie dogoniły, nie wyglebiłem się i udało mi się wycisnąć sporo prądu, by im uciec. Po rowerowaniu było pływanie i dwusetki… pływało się super – extra – fantastycznie. Mocno w II i III zakresie, aż woda kipiała. Tego było mi trzeba! Środa – wolne, tourne do stolicy i droga powrotna przez Skórcz, skąd odebrałem prezent urodzinowy dla mojej drugiej połowy, czyli Borysa. Wielką niebieską rosyjską bestię….
…czyli ponad 10h za kółkiem i ani jednego kaema w nogach. Czwartek… oj było ciepło a Suchy wyszedł biegać w największe słońce, ale było to zrobione naumyślnie i z premedytacją. 7km rozbiegania i 8 x 2′ / 1′ + 4km roztruchtania a wieczorkiem woda, woda, woda. Był luz, więc nie wyprułem się i można powiedzieć, zrelaksowałem się i odpocząłem. Piątek – trzy dyszki na rowerku i test szybkich kółek pożyczonych od Nikolaosa, któremu z tego miejsca chę serdecznie podziękować a w sobotę, w urodzinki mojej Iwonki spokojna osiemnastka rozbiegania po leśnych górkach, czyli nic konkretnego. Siła i energia miała zostać na niedzielę…
W niedzielę miałem zrobić lekką zakładkę – 20km bike + 21,1km run w ramach II Bortex Półmaraton + 15km bike. Zakładałem pierwotnie, że polecę połówkę spokojnie po 4’00/km, ale bałem się, że rzeczywistość okarze się inna… tak też się stało. Spokojnie dokręciłem na czarną, do miejsca, gdzie zlokalizowane było centrum zawodów, odsapnąłem dłuższą chwilę i trzeba było ustawić się i polecieć.
Na starcie było kilku chłopaków, z którymi można było powalczyć. Krzysiek Sarapuk, Łukasz Mielewczyk i w sumie to byłoby na tyle. Plan zakładał 1:24, ale po pierwszym kilometrze stwierdziłem, że trzeba będzie polecieć ciut mocniej i wygrać te zawody. Może to zabrzmiało pysznie i niestosownie, ale czułem się OK, wiedziałem, że jest moc i prądu wystarczy na porządne bieganie. Ruszyliśmy luźno, pierwszy km w większości z górki i 3’42 na liczniku… Do przodu poszedł zawodnik z Zantyru Sztum, ja za nim spokojnie z Krzyśkiem, Łukaszem i Markiem na totalnym luzie. Po kilku kilometrach Krzysiek dał spokój, bo coś go noga ciągnęła więc lekko szarpnąłem i zacząłem gonić Zantyrowca.
Pierwsza piątka 18:43, luuuuzzzzzz, doszedłem kolegę ze Sztumu i zaczęła się zabawa. Lekko mocniej na podbiegu, zwalnianie w dół, mocniej, wolniej… kolejna piątka 18:57 i trzeba było zacząć w końcu biec. Na 11km doszedł mnie Łukasz i zaczęliśmy równo i całkiem solidnie pracować Trasa była dość pofałdowana, czyli taka jaką lubię a tempo znacznie wzrosło. Było OK.
Bieganie synchroniczne całkiem sympatycznie nam wychodziło. Nie wiem, po ile lecieliśmy,było mocno, ale był jeszcze duży zapas. Na około 16 – 17km, mieliśmy przykre spotkanie trzeciego stopnia, bardziej Łukasz niż ja, gdyż biegnąc pod górkę z naprzeciwka wyjechał rowerzysta, który kompletnie nie umiał się zachować. Ja odbiłem w prwo, Łukasz w lewo a nad kolarzem zapanował chaos… Łukasz odbił na pobocze i rowerzysta również. Kraksa, gleba… fajnie to nie wyglądało. Zaczekałem na Łukasza, rowerzysta dostał kilka „epitetów” i polecieliśmy dalej… Po kilkudziesięcuiu metrach Łukasz zorientował się, że w kraksie stracił zegarek… Po nawrocie za około 2km i dobiegnięciu do miejsca karambolu stanęliśmy i szukaliśmy przez około 30 – 40 a może więcej szekund straconego sprzętu, jednak niestety bezskutecznie… Ruszyliśmy więc do mety ostro podkręcając śrubę. Czułem się mocno i postanowiłem to wykorzystać na ostatnim podbiegu… mocne 500m w górę. No risk – no fun! Przycisnąłem i oderwałem się na bezpieczną odległość.
Na metę wbiegłem na pierwszej pozycji z czasem 1:18:32, ctery sekundy za mną finiszował Łuksz. Trzeci był biegacz ze Sztumu z ponad 2 minutową stratą. Finalnie zegarek znalazł się po czasie, więc wszystko zakończyło się bardzo pozytywnie.
Jak widać na załączonym obrazku, na prawym nadgarstku obowiązkowy gadżet każdego sportowca, czyli „nieśmiertelnik” albo inaczej ICESTRIPE, czyli opaska z danymi osobowymi, grupą krwi i namiarami na osoby, które należy powiadomić, w razie… odpukać.
Całe zawody wypady bardzo przyjemnie i pozytywnie, wystartowało prawie 120 osób a niepowtarzalny klimat czarnej drogi sprawił, że takie starty są kwitesencją biegania i mówią same za siebie. Po starcie trzeba było wsiąść na machinę i dokręcić 15km do domu a kręciło się mega ciężko…
Co przyniesie kolejny tydzień…? Znów chroniczny brak czasu na normalny trening, za dużo innych spraw do załatwienia, więc trzeba będzie stosować doraźne rozwiązania. Myślę o sobotnim starcie w Górskiej Kaszubskiej Piętnastce w Luzinie, bo w tym wypadku, trzeba się jakoś bodźcować…
WALKA TRWA!