W ostatnią sobotę startowałem w trzecim, finałowym biegu z cyklu Grand Prix Sztumu w Biegach Przełajowych. Pobiegłem szybciej niż miesiąc i dwa miesiące temu, ale wielkiego luzu i komfortu nie było i nie mogę powiedzieć, że jestem w 100% zadowolony z tego startu, ale w gruncie rzeczy był to typowy start z treningu i nie ma co gdybać.
Nie czułem luzu, tylko zmęczone nogi, myślę że siedziało jeszcze czwartkowe, 3km pływanie i ciągłe zamulanie po śniegowej paćce, ale jedyne co dobre, to fakt że udało zmusić mi się do bardzo mocnego i długiego finiszu, z około 600m.
Patrząc na wykres prędkości z Garmina to prędkość na ostatnich 700m zaczynała się z 3’29 a kończyła na 2’54/km, czyli mocno. Cały 4,7km odcinek pokonałem po 3’27/km, czyli mniej więcej po tyle po ile będę musiał pobiec za miesiąc 15km w Kołobrzegu, czyli bardzo asekuracyjnie. Generalnie w całym cyklu zająłem słabe 9te miejsce, ale na pocieszenie wygrałem kategorię wiekową i kolejny… ekspres do kawy.
Tak minęła sobota. Na niedzielę zaplanowane miałem spokojne 20km rozbieganie, patrząc jednak na pogodę czaiłem się chyba z godzinę, aż przestanie padać i postanowiłem pojechać na czarną drogę, zobaczyć co się tam dzieje… a działo się i to nie mało… ciapa, paćka, syf, błoto pośniegowe… masakra. Postawiłem samochód na parkingu i dobiegłem 2km do „Road 218” i puściłem się w stronę Krokowej. Biegło się fantastycznie, czarny asfalt, trochę wody, brak wiatru i górki.
Noga kręciła się, aż miło i tylko pilnowałem tętna. Ruch na drodze był sporadyczny i całe szczęście nie musiałem ewakuować się ani razu w zaspy, czy na pobocze w głęboki śnieg. Po 10km zawróciłem i włączyłem „lap’a” pierwszy raz zerkając na czas pokonanego odcinka i oczywiście lekko się zdziwiłem… 46:42 a średnie tętno 148, czyli bardzo przyzwoicie. Kolejną dychę, pokonałem w 45:44 i całe 20km wyszło bardzo przyzwoicie. Oczywiście po asfalcie zrobiłem tylko 16km, pozostałe 2+2 były biegane po śniegu i jak teraz patrzę na międzyczasy to widać kolosalną różnicę w prędkości. 4’45, 47 – po śniegu – przejście na szosę i już 4’29… Z powrotem podobnie, 4’25 i nagle 4’58… Jest różnica i aż boję się myśleć, co będzie na mocniejszych treningach… strach się bać.
Kolejną ciekawostką, którą po raz drugi potwierdziłem jest… zabrzmi to może śmiesznie i rubasznie, ale fachowo nazywa się „przyrostem masy mięśniowej”. Wczoraj wieczorem ważyłem 72,5kg, fakt że byłem po wizycie u teściów, ale dziś po treningu waga wskazywała 71,5kg… W październiku, jak biegałem maraton było 67,5kg… skąd taki przyrost masy? Biegam przecież ~110 – 120km/tyg + dwa razy w tygodniu trenuję pływanie… tu jest właśnie cały pies pogrzebany. Jako, że mam słabe nogi w wodzie, co może dziwić, całość praktycznie ciągnę na ramionach, co zauważyłem. Urosły mi cycki, biceps, triceps, barki i wyglądam jak miniaturowa wersja Hardcorovego Koksu. Pływanie sprawiło, że dostałem kilka kg masy mięśniowej, bo tzw. „śmietnika” nie mogę się za żadne skarby u mnie dopatrzeć a swoje kalorie ostro spalam, więc nie ma mowy o odkładaniu sadełka. Ciekawa sprawa…zobaczymy, jak przełoży to się na mocne bieganie i starty w zawodach. Ważąc 67-68kg czułem się rewelacyjnie, lekko i świeżo, więc dodatkowe 4-5kg może stanowić zbędny balast. Pożyjemy – zobaczymy.
…byle do wiosny!