Po ucieczce z Kingston i ostatniej nocce w Mountain Edge w Górach Błękitnych udaliśmy się dalej w trasę. Pierwszym przystankiem była słynna na cały świat plantacja kawy, gdzie zapoznaliśmy się z jej produkcją… Nie była to wielka fabryka z miliardem maszyn i kosmiczną technologią, ale sporo małych chatek, pól, poletek, gdzie lokalni mieszkańcy zbierali kawę własnymi rękoma, suszyli, prażyli, tłukli, gotowali i pakowali do worków. Taka sytuacja. Na miejscu można było kupić różne gatunki kawy, mocną, słabą, zieloną, czerwoną czy jeszcze inną. Oprócz kawy można było zakupić owoce prosto z drzewa, banany, grapefruity, czy pomarańcze które smakowały zupełnie inaczej niż nasze lokalne z marketu.
Chwilę się tam pokręciliśmy i ruszyliśmy do wioski Rastafarianów, która schowana była daleko w górach i dostać się do niej wcale nie było tak łatwo. Droga prowadziła przez… jednostkę wojskową a raczej przez plan apelowy.
Rastafarianie dawno temu w czasach, gdzie byli prześladowani przez lokalne władze zawinęli się z miasta i wyemigrowali w góry. Stworzyli tam swoją enklawę, gdzie obecnie żyją, uprawiają zioło, kartofle czy hodują kozy. Wszędzie spotkać można marihuanę, która jest wszechobecna w tamtejszej kulturze.
Każdy pali i hoduje trawę. Jako, że była sobota to załapaliśmy się na „sabat”, który wywarł na mnie duże wrażenie. W wielkim namiocie usytuowanym w centralnym miejscu wioski zebrani byli mieszkańcy, którzy czytali biblię i gorąco dyskutowali o niej. Przed wejściem do namiotu trzeba było zdjąć trzewiki i na bosaka, lub w skarpetkach zająć miejsce na ławce. Każdy był mile widziany, chyba że miał… no dobra, okres to nie mógł tam wejść. Nie wiem czemu, ale mają tam takie zasady. Nie wnikam. Ja przysiadłem się tradycyjnie do lokalnych sikorek, w sumie do jednej bo tam było wolne miejsce. Lekko się zaskoczyłem, bo moja współtowarzyszka od razu podsunęła mi pod nos biblię i pokazywała miejsca, które akurat lokalny szaman* / ksiądz* / pastor* / lektor* – właściwe zaznaczyć, czytał. Po każdym rozdziale Rastafarianie wykrzykiwali „JAH – Rastafaria” czy jakoś tak i dyskutowali o tym, co było napisane. Ciekawe wyjście i ciekawy pomysł zagłębiania się w pismo. Wszystko oczywiście odbywało się w podniosły i radosny sposób. Po przeczytaniu pewnej partii tekstu były tańce. Ton nadawali bębniarze, którzy równo jechali z tematem, wszyscy śpiewali piosenki a część osób dodatkowo grzechotała grzechotkami w rytm muzyki. Oczywiście wszyscy oprócz bębniarzy tańczyli. Oprócz mnie w tańcach uczestniczył jeszcze jeden białas, reszta naszej ekipy stała z tyłu i przyglądała się… Muszę się pochwalić, że po kilku albo więcej minutach tańcowania otrzymałem… uwaga… grzechotkę !!! Tak, grzechotkę, więc tańczyłem i grzechotałem a nie byłem ani upalony, bo to mnie nie kręci, a stan promili w organizmie wynosił 0,0! Było super. Szkoda, że musieliśmy się zabierać, bo zostałbym tam do wieczora albo i dłużej. Generalnie każdy może się przyłączyć do ruchu i osiedlić się w wiosce. Podobno nawet Japończycy przyjeżdżają tam na kilka miesięcy i mieszkają z Rastafarianami. Fajnie… Oczywiście nie ma luksusów, ale nie o to w tej kulturze chodzi.
SO CUTE !!!
Kolejnym punktem wycieczki był obiadek, znaczy się dżerk w parku i krótki spacerek po okolicznych wzgórzach, po którym zapakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy na północ. Może nie na daleką, mroźną, wietrzną północ, ale na tą jamajską, gdzie mieliśmy posiedzieć kilka dni.
tradycyjny jamajski sklepik / bar
koza na sprzedaż
Pierwszą miejscówką, do której pojechaliśmy i zatrzymaliśmy się w niej 2 dni, czy jakoś tak była willa z której jak ktoś by się uparł i mocniej wystawił kopyta na zewnątrz mógłby zanurzyć je w Morzu Karaibskim. Fajna miejscówka. Kuchnia, salon, dwie sypialnie, dwie łazienki i psiaki. Było ok. Właściciel, duży, sympatyczny Jamajczyk przywitał nas serdecznie a rano przygotował śniadanie.
Oczywiście za drobną opłatą, ale było smacznie i pysznie. W domku można było pograć w domino, bierki, ale nie przez telefon, karty i inne gry… można było oczywiście siedzieć na ganku i żłopać Red Stripe, ale myśmy wolili się ukulturalnić, więc wybraliśmy to pierwsze, czyli… domino.
Następnego dnia pogoda nie rozpieszczała. Było deszczowo i wietrznie, dodatkowo przypałętał się dziwny Jamajczyk, który oferował kokosy, twierdził że dziś ma 50 te urodziny i jest zawodowym fotografem. Na wyciągnął aparat i udawał, że foci. Aparat żeby było śmiesznie, był stary, przedpotopowy i w dodatku na kliszę… Dziwny człowiek. Nieszkodliwy, ale marudny.
Pogoda się uspokoiła i ruszyliśmy na plażing i do błękitnej laguny na przejażdżkę łódką oraz na obiadek. Tradycyjnie dżerk… Plaża, jak plaża. Piasek, mrówki które zaatakowały Daniela, słona woda, fale, kamienie. Błękitna laguna… szału nie ma, chociaż było ładnie. Dżerk spoko.
Po wszystkich atrakcjach wróciliśmy do domu a następnego dnia po wizycie w naszych progach prawdziwego Rasta (hi, how are You, hi – I’m Rasta! Thx. OK.), który przyniósł wór gadżetów na handel, pocisnęliśmy dalej… na północ. Małe miasto, szoping i do hotelu.
Nasza załoga, Omar, LosDanielos, Suchy a na dole Ann, i Iw
Ostatnia noclegownia do której pojechaliśmy to mały hotelik z basenem i oczywiście widokiem na morze. Popiwkowaliśmy troszkę i poszliśmy spać. Rano leniuchowanie, śniadanie i kierunek Montego Bay, czyli lotnisko. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze jaskinie z nietoperzami, obiadek na który ochotę miał lokalny ptak i trzeba było powoli przestawić się na powrót do szarej rzeczywistości. Całą drogę powrotną Omar miał doła i dołował nas i siebie dołującymi kawałkami… chyba nas polubił.
nasza ostatnia noclegownia…
śniadanko, jak widać nigdy nie mam dość jogurtu, rogalików i kawy…
…wszystko, co dobre szybko się kończy i w ten oto sposób wylądowaliśmy na lotnisku, gdzie dość długo czekaliśmy na odprawę, bo obsługa była jakaś niegramotna. W końcu się udało. Zapakowaliśmy kalmoty, pożegnaliśmy się z Omarem i Piotrem i poszliśmy na samolot…
…po 10 godzinach lotu wylądowaliśmy w Germanii, czyli we Frankfurcie, skąd mieliśmy aeroplana do Gdańska a Qzynostwo do Breslau.
To był bardzo fajny i udany urlop. Totalny chillout, luz i odreagowanie od codzienności. Jamajski luz pełną gębą. To kraj, gdzie nie ma pospiechu, gonitwy, chaosu, stresu i złośliwości. To kraj pełen wyluzowanych sympatycznych ludzi, którzy zawsze się uśmiechną i zagadają. Respect! Kraj, gdzie zawsze jest ciepło i zawsze świeci słońce. Warto się tam wybrać i zwiedzić całą wyspę od góry do dołu, od zachodu po wschód, ale nie w postaci leżing pleżing smażing w zamkniętej strzeżonej hotelowej enklawie, gdzie można leżeć z wentylem na wierzchu i wietrzyć bobra popijając drinki z palemką. Jak jechać na Jamajkę to tylko z Tomkiem i Piotrem z www.najamajke.pl Chłopaki ogarniają temat i pokażą prawdziwe piękno tego kraju. Zabiorą w miejsca o których papierowe przedowniki nie mają pojęcia, tam gdzie toczy się prawdziwe jamajskie życie.