Kolejny całkiem sympatyczny tydzień w nogach. Dużo się działo. Było mocno, krajoznawczo i objazdowo. Udało się upiec kilka pieczeni na jednym ogniu, co sprawiło, że spokojniej patrzę w stronę kwietniowego maratonu na biegunie północnym oraz na to, z czym przyjdzie zmierzyć mi się w najbliższą sobotę, czyli z Zimowym Ultramaratonem Karkonoskim.
Do rzeczy. Poniedziałek – dzień siły. Podobnie, jak u trenera Mańkowskiego łupałem w poniedziałek siłe w postaci podbiegów. 10 x 200m wystarczyło w zupełności i było git. Wtorek czyli ciągły… zabierałem się jak pies do jeża. Nie chciało mi się wyjść, kombinowałem jak koń pod górę i jak w końcu wyszedłem to nie chciało mi się biec. Zamulałem straszliwie. Nie mogłem wejść na żadną rozsądną prędkość i wkręccić się na jakiekolwiek ludzkie obroty. Biegałem tradycyjnie w lesie, po ciemku z czołówką… 4km rozgrzewki + 14km ciągu. Planowałem pokręcić w okolicy 170 bpm, ale lledwo co wkręcałem się na 160 o 165 nie wspominając… Wiozłem się tak do jakiegoś 9 km, gdzie po przerwie na siku stwierdziłem, że trzeba się spiąć i skońćzyć dreptać po jakies 4’10-15 tylko zacząć biec. Ruszyło i finalnie cała czternastka wyszła bardzo fajnie bo po 4’04 na HRavg = 167, czyli bardzo spokojnie. Środa… nic nie robiłem. Znów wyskoczyło mi uczulenie pod lewym okiem i wyglądam, w sumie do dziś, jakbym dostał porządnie w ryj albo tłukł się na sobotniej gali z cyklu Kup Sobie Walkę, gdzie chłopaki pokazali naprawdę kilka fajnych akcji. W czwartek pobiegłem spokojne 23km rozbiegania z jedną premią górską a w piątek z rana pomoczyłem się w wodzie. Było mocno. Zmęczyłem się i tego trzeba mi było. Fajny trening na krótkich odcinkach, z których większość była dość żwawo pływana. Po południu wsiadłem w mój autobusik w kolorze borysowym i popędziłem do stolycy, gdzie byłem umówiony po odbiór sprzętu z moim nowym sponsorem, którego barwy będę reprezentował i w którego ciuszkach będę startował w najbliższych startach. Firma o której mowa to lider w produkcji sprzętu do zadań specjalnych, czyli inov-8.
Otrzymałem paczkę sympatycznych ciuszków, w tym buty do zadań specjalnych – Arcticclaw 300 Thermo które wyglądają bardzo hard a nawet bardziej. Membrana, agresywny bieżnik, chociaż słowo agresywny jest słowem bardzo łagodnym plus metalowe kolce, w których bieganie po lodzie wydaje się dziecinną zabawą. Pierwszy test już w sobotę.
Oj podobają mi się one. Będzie zabawa i jazda bez trzymanki, szczególnie na podbiegu i zbiegu ze Śnieżki. Sobota stanęła pod znakiem mocnego treningu w warszawskim Lesie Kabackim. Szukałem jakiegoś startu na dychę, podczas którego mógłbym się lekko przetrzeć ale nie ujechać. Udało się znaleźć bieg z cyklu GP Warszawy na około 10 km. Planowałem pobiec to mocno, ale z zapasem. Plan minimum to 3’40/km, czyli ani za szybko ani za wolno. Akurat.
Impreza całkiem fajna, kameralna, w której udział wzięło około 350 osób, może nawet ciut mniej. Duży sponsor… duży szum a organizacja, kameralna, chciałoby się powiedzieć – nie urażając organizatorów – prowincjonalna. Przypomniały mi się imprezy organizowane w latach 90 tych… Namiot, stolik z zapisami, coś innego a wpisowe 20 pln. Nie dyskutuję czy to mało czy to dużo. Ciekawy i dość uniwersalny temat to numery startowe a raczej ich brak. Zalaminowana kartka z kodem kreskowym i numerem, agrafki i styka.
Numer oczywiście do zwrotu po biegu, agrafki również. Całkiem dobry pomysł jak na taką małą i cykliczną imprezę, ale z drugiej strony fajnie by było mieć kolejny fajny numer startowy do kolekcji.
Przed startem wyskoczyłem na 5 km rozgrzewkę. Spokojnie z nóżki na nóżkę z uśmiechem na twarzy w Lesie Kabacckim, w którym kiedyś dawno temu robiłem jakiś trening. Było ok, chociaż miałem straszne wysokie tętno w odniesieniu do prędkości. Muszę jeszcze nadmienić, że biegałem bez śniadania. Wypiłem tylko rano kawę i kufel piwa… znaczy się vitargo i na tym biegałem.
O 11:10 był start cłopów, dziesięć minut wcześniej biegły panie. Na startcie było kilku mocnych chłopaków, ale nie zamierzałem się katować i walczyć o podium na które i tak pewnie bym nie wskoczył. Założenie było 3’40/km ale bez patrzenia na puls, międzyczzsy. Tylko i wyłącznie kontrola samopoczucia. Tak też zrobiłem. Od startu mocno ruszłya trójka zawodników a ja spokojnie w małej gromadce za nimi. Biegło się komfortowo. Mocno, ale komfortowo. Prędkośc była taka, że mogłem wentylować się przez nos a nie tylko przez usta. To takie mój sposób na sprawdzenie intensywności. Biegłem w cztero potem trzyosobowej grupce która skrystalizowała się do dwóch i tak kulaliśmy się prawie do mety, gdzie na około 500m przed nią zaatakowałem i urwałem się zawodnikowi, z którym biegłem ramię w ramię przez dłuższy czas. Na trasie zaciekawiły mnie sygnały z gremlina, w którym był ustawiony auto-lap co 1km. Pikały w innych miejscach niż ustawione były znaczniki kilometrów. Dystans, jaki wskazał pulsometr to 9,7km ale np. 6km wyszedł w 4’36 a 7 w 2’51. Nic nie klikałem… taka sytuacja. Na mecie zameldowałem się na piątej pozycji z czasem 34:49, czyli teoretycznie średnia na km wyszła 3’35. Średni puls wyniósł 183 a TE 3,9 czyli opierdzielałem się. Cieszy mnie to szczególnie, że nie biegam nic szybkiego. Żadnego tempa, trzeciego zakresu. Odpuściłem zabawy biegowe i biegam tylko długie rozbiegania, ciągłe w lesie i crossy. Jedyny mocniejszy akcent to 16 km po 3’47 na szosie, ale o tym pisałem w poprzednim poście. Jak widać więc, stary Diesel nie potrzebuje fisiowania i wariowania na kosmicznych prędkościach, żeby trzymać przyzwoity poziom. Przez zimę udało się zbudować porządny tlenowy fundament z którego teraz można biegać na całkiem fajnym poziomie. Oczywiście 3’35/km to żadna prędkość, ale z takiego treningu na takkim koszcie energetycznym… Jestem w stanie się założyć, oczywiście teoretyzując, że na szosie pobiegłbym teraz dychę w okolicy 34:30 bez większego ciśnienia… Można? Można.
Na mecie otrzymałem flaszkę i pączka. Żadnych medali, samochodów, czapek, koszulek, kurtek, toreb, plecaków czy nie wiadomo czego… i nie mam wcale żadnego focha, jak wiele osób, które oczekują od orgów złotch gór, kur czy cholera wie czego, bo przecież one płaciły horrendalnie wysokie wpisowe i im się należy… czy ci stoi czy też leży dwa tysiące się należy…
Po starcie odwiedziłem starego dobrego ziomka z czasów których większość biegacyz nie pamięta, powspominaliśmy dawne akcje atrakcje i było bardzo miło i sympatycznie. W drodze powrotnej odwiedziłem rodzinkę i pocisnąłem do domu, ale łykend jeszcze się nie skończył…
Niedziela… i spokojne 24km rozbiegania z jednym długim podbiegiem oraz spuchniętym okiem. Byłoby wszystko bez problemów, gdyby nie fakt, że musiałem poprowadzić krótką pogadankę dla mojego sponsora, który dba o to, bym miał co jeść, czyli dla firmy Rukola Catering Dietetyczny podczas eventu zorganizowanego w Adventure Park Kolibki.
Było bardzo sympatycznie i wesoło. Temat pogadanki czy też prelekcji dotyczył żywienia w sporcie oraz przedstawienia krótkich informacji dotyczących North Pole Marathon, który nadbiega bardzo szybko…