Kolejne Mistrzostwa Świata Weteranów w Maratonie zaliczone, ale czy zaliczone do udanych, na to ciężko odpowiedzieć jednoznacznie. Teoretycznie tak a praktycznie? W sumie to jest medal i to złoty a nie z ziemniaka, jest tytuł Mistrza Świata Weteranów w Maratonie, co prawda w drużynie… ale jest, więc nie ma się czego czepiać. Teoretycznie…
Jak to wyglądało w praktyce. Treningowo OK. Uważam, że trening szedł bardzo fajnie o czym świadczyły coraz lepsze parametry na danych prędkościach i samopoczucie. Może było mało km, ale jakościowo było dobrze. Regeneracja i odnowa również przebiegały spoko. Nie było żadnej kontuzji, urazu i cały i zdrowy przystąpiłem do startu w zawodach. Czy mogłem się lepiej przygotować? Pewnie tak, ale z uwagi na chroniczny brak czasu na trening zrobiłem co mogłem i z tego elementu jestem zadowolony – patrząc z perspektywy czasu.
Co do samego startu…
Planowałem rozegrać wszystko podobnie, jak przed maratonem w Bangkoku, ale obawiałem się jednego. Dość radykalnej zmiany strefy czasowej (+ 7h) i skutków z tym związanych. Moje obawy się sprawdziły i mam tu już pewną prawidłowość związaną z obieraniem kierunku „na wschód”. Do rzeczy. Do Australii udaliśmy się w środę, 2 listopada. Rano zrobiłem 15 km rozbiegania, gdzie noga szła idealnie i musiałem się ostro hamować. Biegałem prawie cały trening w lekkim deszczu przy temperaturze sporo poniżej 10 kresek. Była czapka, były rękawiczki, bluza, ortalion i długie getry, czyli było zimno, ale to tak na marginesie. W środę pocisnęliśmy do Berlina, gdzie nocowaliśmy i następnie w czwartek o 11:15 wylecieliśmy do Abu Dhabi, gdzie zameldowaliśmy się po jakiś 6 godzinach lotu. Chwila oczekiwania na lotnisku i kolejny, tym razem 14 godzinny lot do Perth w Australii. Troszkę trzęsło, telepało, szczególnie gdy szef krzyknął przez głośniki… personel pokładowy proszę o zajęcie miejsc… a stjułardesy w pośpiechu zostawiały wózki widłowe i przypinały się pasami do swoich foteli. Było wesoło.
…on tour…
Długo, ale co zrobić. W Perth przywitała nas mega słoneczna pogoda. Było ciepło, sporo ponad 20 kresek, wiało ale pierwsze wrażenie… bardzo, bardzo słonecznie. Ogarnęliśmy transport do hotelu i następnie pocisnęliśmy do biura zawodów… uberem. Biuro mieściło się na stadionie lekkoatletycznym, gdzie rozgrywane były konkurencje stadionowe. Bardzo sympatyczne miejsce. Pokręciliśmy się chwilę i odebraliśmy pakiety startowe. Wróć. Tego dnia po raz pierwszy w historii świata i polskiej lekkiej atletyki dwójka przodowników pracy o wdzięcznym nazwisku Suchenia odebrała pakiety startowe.
Suchenia’s Rónnink Tim
Nigdy wcześniej w historii dziejów ziemi nic takiego nie miało miejsca. Pakiety odebraliśmy z rąk bardzo miłych wolontariuszek, oczywiście w weterańskim wieku i w tym momencie poczuliśmy się jak gówniarze z mlekiem pod nosem… Po raz kolejny wspomnę, że dziwi mnie rozgrywanie weterańskich imprez od 35 roku życia… ale cóż. Jest jak jest. Oczywiście mój Qzyn jest starszy, no może nie w aż tak podeszłym wieku, ale 45 wiosen to mało nie jest. Pierwsze siwe włosy i takie tam. Pakiety odebraliśmy i ruszyliśmy na miasto. Jako, że mieliśmy darmowe przejazdy nie było dla nas granic nie do przejścia.
Młodzi, piękni i mega przystojni… to MY!
Pociągi, autobusy, hulaj dusza piekła nie ma. Udaliśmy się na obiadek, pizza, piwo i po krótkim szwędaniu się po mieście wróciliśmy do hotelu. Spać ! Spałem, jak zabity. Po długiej podróży, zmianie czasu, stref i małym tourne po Perth należało się porządnie wyspać. Na kolejny dzień w planach miałem rozruch z Grześkiem Gronostajem (Ermine) ziomkiem z Wrocka, z którym znamy się milion lat i wypiliśmy milion litrów złotego trunku, ale to tak na marginesie.
Po śniadanku, krótka drzemka i rozruch… słońce świeciło, ba paliło i piekło na maxa. Było słabo. Jamajka przy tym to pikuś. Majorka… a jest tam słonecznie ? Taka sytuacja. Wolałem nie zerkać na termometr, chociaż temperatura nie odzwierciedlała tego, jak mocno tam słońce świeciło. Nie wiem, czy to wina dziury ozonowej, czy czort wie czego, ale właśnie to słońce było najgorsze.
rozruchowo…
słońce świeci nad nami
trasa maratonu, 100% słońca… i połowa pod wiatr
Kremy z filtrem 50, ledwo co dawały rade. Podreptaliśmy na miejsce startu, pokręciliśmy się chwilę po parku i wróciliśmy do hotelu, gdzie w baseniku uskutecznialiśmy krio zabiegi. Grzesiek stwierdził, że jestem gruby i mi się przytyło… sam jest gruby. Ja jestem po prostu dobrze zbudowany i tyle! Potem krótka drzemka, na miasto na obiad, na Wyspę Heirissona poszukać kangurów – znaleźliśmy, posmyraliśmy za uchem, pokarmiliśmy trawą i wróciliśmy do hotelu. Ja odpoczywałem wentylem w górze zaczytując się w książkach o zdobywaniu Everestu… a dziewczyny z Qzynem zwiedzały miasto.
prawie, jak sarna
…kangur
…kangury dwa
Start na niedzielę zaplanowano na 6 rano, więc około 21 planowałem pójść spać, wstać po 3, coś zjeść, poleżeć, i o 5 ruszyć z Grześkiem na miejsce zawodów, które od naszego hotelu znajdowało się niespełna 3 km, więc dość blisko. Niestety na planach się skończyło. Na planach ze spaniem niestety. Powtórzyła się sytuacja z Bangkoku i jak położyłem się około 21 to nie zmrużyłem oka do samego rana. Jak potem policzyłem to byłem prawie dobę bez snu, gdyż dzień wcześniej obudziłem się o 8 rano a dobę później o 6 rano był start. Wierciłem się w łóżku jak wściekły. Nie szło spać. Lipa. Myślałem, że nie miało to wpływu na sam bieg, ale kilka tygodni później korespondując ze znajomym, byłym zawodnikiem kadry olimpijskiej w triathlonie, Marcin szybko ustawił mnie do pionu, cyt. „…Myślę, ze mogło mieć duży wpływ. Pamiętam pierwsze 2 dni w Japonii, gdzie 4 mmole wchodziły na truchcie 4’45/km.. „ UPS!!! Kolejna nauczka na przyszłość.
No dobra, wracając do konkretów. Po prawie dobie bez snu, wciągnięciu bidonu vitargo, banana i batona vitargo zgramoliłem się na dół i odpaliliśmy z Grześkiem w stronę centrum zawodów. Było rześko, ale powyżej 20 kresek na plusie do tego słoneczko dość agresywnie atakowało niebo. Zapowiadał się bardzo słoneczny i niestety dość wietrzny maraton.
Cóż. Takie życie. W centrum zawodów zostawiliśmy graty, zrobiliśmy tradycyjne siku i po przywitaniu się z innymi krajanami ruszyliśmy na rozgrzewkę, gdzie spotkaliśmy Bartka Mazerskiego, z którym planowałem pobiec. Bartek rok temu biegał 2:29 ale w tym roku planował pobiec podobnie, jak ja czyli poniżej 2:40. Potruchtaliśmy, pogadaliśmy i o 6 stanęliśmy na linii startu, ale godzina startu opóźniała się… U nas byłoby to nie do pomyślenia. Od razu byłaby fala hejtu i okrzyki malkontentów, że niby jakim prawem, że to skandal, międzynarodowa afera i tak być nie może. Oj widzę te wpisy zdesperowanych biegaczy, których superkompensacja ustawiona na 6:00 ucieka w próżnię i forma z minuty na minutę spada w dół. Już widzę te wpisy na forach… a tam luz. Spokój. Sielanka. Żadnej presji, żadnego ciśnienia a przecież to impreza międzynarodowa i to wcale nie byle jaka bo Mistrzostwa Świata Weteranów w Lekkiej atletyce a nie bieg o puchar burmistrza Psiej Wólki Średnio mniejszej…
Weterani: Bogdan Barewski, Antoni Cichończuk … i gówniarze: Suchy, Mazer, Ermine
…a słoneczko świeci coraz mocniej i smaży i praży. Buch jak gorąco… ufffff jak gorąco.
Wystartowaliśmy w końcu o 6:15, czyli piętnaście minut po czasie i jakoś nic się nie stało. Nikt do nikogo nie miał pretensji… Wyszło jak wyszło i na <cenzura> drążyć temat…