Poszły konie po betonie…
Plan był prosty. Trzymać się Mazera i Japończyka, bo Belg który finalnie ograł naszą kategorię był nie do ugryzienia. W tym roku na wiosnę biegał 2:30, czyli pewnie był przygotowany (teoretycznie) na podobny wynik. Bartek co prawda 2:29 pobiegł rok temu, ale miałem nadzieję, że nawiążę z nim równą walkę, gdyż na wiosnę miał kontuzję i liczyłem po cichu, że nie będzie super przygotowany oraz z Japończykiem, który w tym roku biegał 2:41. Jak zaplanowałem tak zrobiłem… Puściłem chłopaków dwa kroki do przodu i spokojnie kulałem się za nimi, nie wychylając nosa pod wiatr. Dużo nie zyskałem przy moich 185 cm wzrostu, ale zawsze coś tam pomogło. O temperaturze nie wspomnę, bo była bardzo wysoka a słońce smażyło… oj była patelnia. Początek był idealny. Byłem zachwycony prędkością, która była ślimacza. Pierwsze pięć kilometrów wyglądało tak: 3’46, 47,50, 50, 49 czyli idealnie. Wolno i spokojnie, jednak nie czułem luzu, świeżości. Czułem się słabo wydolnościowo, bo mięśniowo był luz. Biegliśmy w czteroosobowej grupce, ja grzecznie z tyłu a chłopaki z przodu. Kolejne 5 km lekko zwolniliśmy, czyli znów była woda na mój młyn. 3’53, 48, 53, 4’00, 3’55, czyli dychę minęliśmy po 38 minutach i 40 sekundach, co daje średnią na kilometr 3’52. Idealnie, ale tylko w teorii.
Japończyk walący przez piętę, gruby Bartek, ujechany Suchy i pan po pięćdziesiątce
W praktyce szło, jak krew z nosa. Gotowałem. Po około 12 km poszedłem do przodu i chciałem rozerwać grupę, przycisnąć kilka km, urwać Japończyka i z Bartkiem odjechać… Na planach i w teorii się skończyło. Co prawda wyszedłem na przód, przyspieszyłem 12km 3’43, 13km 3’48, 14km 3’45 i na tym się skończyło. Ugotowałem się a raczej usmażyłem. 15 km minęliśmy po 57 minutach i 47 sekundach. Średnia w tym momencie wychodziła 3’51 /km. Utrzymałem chłopaków jeszcze niecałe 4 km i po 19 km miałem dosyć. Grupa mi odjechała a ja miałem ochotę spakować walizki i wrócić do domu. Na połówce zameldowałem się z czasem 1:21:18, czyli teoretycznie była szansa na jako taki wynik. Na około 22 km stała Iwona z Anką i Beatą i dyplomatycznie zapytałem się, czy mogę zejść i wrócić do domu… dostałem soczysty opierdziel i pobiegłem a raczej potruchtałem dalej. W tym momencie naszła mi do głowy głupia, no może dziwna myśl… w stylu ”no dobra, jeszcze tylko 20 km i będzie po zawodach”… normalnie bym pomyślał „kurde, jeszcze 20 km…” a tu taki luz w głowie… Cóż… dla mnie właśnie skończył się maraton i zacząłem sobie truchtać po jakieś 4’15 a nawet 4’30/km. Z nóżki na nóżkę z uśmiechem na twarzy. Tak wlokłem się do 32km, potem coś mi odbiło i lekko przyspieszyłem i trzymałem 4’05-15… i w taki oto sposób dobiegłem do mety z czasem 2:52:28.
Najlepsze było to, że mięśniowo nic a nic nie poczułem tego biegu. Gorzej znosiłem niektóre treningi. W mojej kategorii wygrał Belg Acke, Davy z czasem 2:38:26, drugi był Bartek Mazerski 2:48:42, trzeci Japończyk Koji Kawamoto 2:49:22 a czwarty ja, ale… żeby nie było tak smutno, to zarówno Bartek, jak i Japończyk byli starsi, czyli rozdrabniając się na drobne w kategorii M36 (oczywiście nie ma takiej, ale kto to wie…) zdobyłem wice mistrzostwo świata. Tere ! Wszędzie trzeba szukać pozytywów. Tak, więc indywidualnie byłem czwarty, ale drużynowo – bo i taka klasyfikacja była rozgrywana na mistrzostwach wraz z Grześkiem Gronostajem (2.m w M40) i Bartkiem Mazerskim zdobyliśmy złoty medal i zostaliśmy drużynowymi mistrzami świata w maratonie w kategorii M35.
Mistrzowie Świata… Bartosz Mazerski, Grzegorz Gronostaj, Suchy
Wracając jednak do samego biegu i do pytań w stylu co by było, gdyby nie było… albo co się stało, że się… no właśnie. O to jest pytanie. Pytanie, które nasuwa mi się do głowy brzmi następująco.
1. Czy gdybym zaczął po 4 minuty na km to miałbym medal? Tego nie wie nikt. Teoretycznie taki czas, taka średnia na km dawała srebro i idąc tym tropem widząc, że chłopaki zwalniali z km na km a ja biegłbym równo to mógłbym mieć blachę. Teoretyczna teoria, która nie ma racjonalnego sensu i racji bytu. Poszedłem zgodnie z planem, z założeniami, tempo było idealne, grupa była idealna i można było to rozegrać perfekcyjnie, po polsku. Można było, ale nie wyszło i dupa.
jest blacha, złota, chociaż wygląda jak srebrna, ale jest złota
2. Czy mogłem treningowo lepiej się przygotować? Uważam, że nie. Byłem dobrze przygotowany, co prawda mogłem zrobić więcej km, ale nasuwa się pytanie – kiedy i jakim kosztem, więc temat treningu uważam za zamknięty i optymalny. Mięśniowo było super. Nic a nic nie poczułem tego biegu i w tej kwestii czułem się jak na rozbieganiu.
Suchy i Antek Cichończuk – Mistrz nad Mistrzami – M65 3:11:08
3. Czy mogłem coś zrobić w temacie „termiki”, żeby nie dostać takiego szoku na miejscu? Nie. Tzn. tak. Mogłem przeprowadzić się do Australii na jakieś dwa czy trzy tygodnie i tam potrenować w tamtejszych warunkach…. Ale to fikcyjna fikcja. Sam upał aż tak mi nie przeszkadzał, ale rozwaliło mnie słońce a „odporności” na to niestety w naszych warunkach nie da się wytrenować. Porównując „słońce” jamajskie, hiszpańskie czy tajskie, to to australijskie, mimo że wiosenne jest najbardziej hard, z jakim miałem przyjemność obcować. Kremy z filtrem 50 ledwo co dawały radę, a ja rzadko kiedy używam takich wynalazków. Na Majorce posmarowałem się, jak mi się przypomniało, podobnie, jak na Jamajce a tu bez kremu… uuuuuu… byłoby ostre poparzenie. Pozycja, którą mogłem zmienić, poprawić był temat przyjazdu. Teoretycznie mogłem polecieć do Australii dobę czy dwie wcześniej, ale to tylko hipoteza, teoria i gdybanie. Praktycznie nie dało się rady polecieć wcześniej i wcale nie płaczę z tego powodu. Wyszło, jak wyszło i nie ma co drążyć tematu. Jestem w miarę zadowolony z tego startu, chociaż bardziej ze zrealizowanego treningu, który pokazał dobrą ścieżkę podejścia i pokazał, że mogę jeszcze wrócić do szybkiego biegania i taki jest cel na najbliższą przyszłość.
Mazer, Qzyn, Suchy, Ermine, Tadek- weterany
PS. o tym, jak było ciepło i słonecznie mogą powiedzieć wyniki połówki, gdzie pierwsze trzy miejsca zajęli zawodnicy z Kenii 1:11:07, 1:11:20, 1:11:29…
Sukces polega na tym, by iść od porażki do porażki nie tracąc entuzjazmu.
Winston Churchill