Orzeł wylądował… jakoś z rana, więc wszyscy byli zaorani jak konie po dobrym wyścigu, więc każdy myślał tylko o prysznicu, wyrku i odpoczynku ale był jeden problem. Na miejscu byliśmy kilka minut po 6 a nasz apartament mieliśmy zaklepany dopiero od 10 i to tylko w teorii bo w praktyce wyglądało to dość dziwnie… Niby mieliśmy od 10 ale na chwilę, żeby tylko klamoty wrzucić a finalnie od 14, więc posiedzieliśmy chwilę na lotnisku, napiliśmy się kawy i zaczęliśmy rozkminiać, jak dojechać do apartamentu. Plan padł na spacer z walizkami do stacji metra i dalej metrem i z buta… niezła eskapada, szczególnie że nikt nie wiedział gdzie iść, chociaż ktoś miał to ogarnąć, ale jak to się mówi… żadnych nazwisk, szczególnie że 75 % jest takich samych.
mapa komunikacji miejskiej w Sydney
Jazda. Kupiliśmy karty „opal” czyli takie coś, co się doładowuje kasiorą i za pomocą tego czegoś można kręcić się po mieście tramwajami (chociaż tym akurat nie jeździliśmy i nie powiem KTO NIE CHCIAŁ!!!) metrem, autobusami i czym tam jeszcze można… Więc tak… masziren z walizkami przez miasto, hej ho, hej ho, żeby zaoszczędzić kilka AUD, oj spociliśmy się, ale finalnie trafiliśmy na metro stejszyn i pocisnęliśmy na miejsce przeznaczenia, czyli do KingKonga. King Cross się znaczy i tam znów… konsternacja „o co kaman” i gdzie dalej iść… Całe szczęście, że tubylcy widząc nasze zakłopotanie okazali się przyjaźni i pomagali nam starając się pokazać jak najlepszejszą drogę, która całe szczęście prowadziła (w tym przypadku) z górki. Zeszliśmy i znaleźliśmy miejsce zamieszkania, ale w żaden sposób nie mogliśmy się do niego dostać. Nikt nie wiedział z której strony wejść, a poczta na której Qzyn miał maila od pani, która nam wynajmowała chałupę nie działała jak powinna, skutecznie pokazując kurczący się transfer danych w tempie błyskawicy, co przyprawiło Qzyna o kolejne siwe włosy na klacie. Ann spała na walizkach, Iwona dreptała, Qzyn się wkurwiał a ja czytałem książkę o Evereście. Było git, szczególnie że siedzieliśmy na chodniku… W końcu po kilku telefonach i rundce dookoła bloku zjawiła się ona… Długowłosa, długonoga w białych koronkowych majtadałach do połowy pleców… i byliśmy uratowani. Udało się. Ufff… Plan był prosty. Prysznic, krótka drzemka i na miasto. Czy ciemno, czy jasno, płynie muza przez miasto. Hej. Tak się stało, chociaż An była tak umęczona, że zasnęła w blokach i nikt nie był w stanie jej obudzić, nawet Qzyn, który próbował różnych rzeczy, ale to pominiemy, bo mogą ten wpis czytać osoby niepełnoletnie… Więc poszliśmy na miasto, na obiad, na stejki, piwo i frytki. Knajpę znaleźliśmy, piwo wypiliśmy, steki zjedliśmy a obsługiwała nas urocza białogłowa z Polski. Jaki ten świat mały. Po obiadku poszliśmy z Iw się ukulturalniać, czyli obraliśmy kierunek Opera.
obiadek
el Opera na naszym tle
Pomaszerowaliśmy przez park, pofociliśmy i domaszerowaliśmy do opery, która jak się okazała wcale nie jest biała… Biała jest tylko na zdjęciach. Cóż… opera, jak opera. W środku nie byliśmy, obeszliśmy z zewnątrz i pocisnęliśmy dalej przez miasto… ale się rozpadało i zrobiła się słaba pogoda. Trzeba było zagęszczać ruchy i zawinąć się do domu. Na następny dzień w planach mieliśmy wizytę w ZOO…
biała mewo leć daleko stąd…
Taronga ZOOOOOOOOOO
Żeby dostać się do Taronga ZOO należało dojechać do centrum, przesiąść się na prom i popłynąć nim na drugą stronę zatoki. Tak też zrobiliśmy. Było pięknie, słonecznie i w końcu cieplutko. W ZOO, jak w ZOO. Były zwierzaki. Z ciekawszych i bardziej oryginalnych były oczywiście kangury, misie koala, quokki, wombaty, kolczatki, emu, dziobaki, dzikie węże oraz zwierzaki, które można spotkać w każdym innym zoo. Było fajnie. Oczywiście zwierzaki były umęczone i nie byliśmy dla nich żadną atrakcją, no ale cóż. Przynajmniej „na żywo” zobaczyliśmy takie stwory, których u nas nie ma.
zmęczona australijska sarna
Pipesek Leszek
parówki z kangura
Dzionek zaliczyliśmy w sklepie spożywczym kupując parówki z kangura na następny dzień, na który mieliśmy zaplanowaną wizytację w Koala Park oraz w Centrum Olimpijskim, gdzie w 2000 rozgrywane były Igrzyska Olimpijskie. Koala park… ciekawe miejsce, chociaż szału nie było. Co prawda można było nakarmić opasłe kangury, poczochrać je po łebkach, czy posmyrać misia koalę za uchem, ale bez rewelacji. Oprócz koali, kangurów tradycyjnie w parku mieszkał wombat – super zwierzak, mógłbym być hodowcą wombatów, psy dingo, papugi, strusie, kazuary, owce, świnki i chyba to na tyle. Jakby ktoś się pytał, czy miś koala jest faktycznie takim miłym misiem, ja wygląda na zdjęciach to powiem tak, tak jest faktycznie. Ma milusie futerko i jest puchaty i kudłaty. Fajny zwierz, co śpi 20 godzina na dobę.
proszę państwa – oto MIŚ
MIŚ jest bardzo śpiący dziś…
chyba nie jest z tego powodu zadowolony
wombat
tamtejszy wróbel na sterydach
Olypmic Park – to miejsce, które choćby tylko z tego względu trzeba koniecznie odwiedzić. I znów… autobus, pociąg i z buta… on tour… Obiekty olimpijskie jak zawsze wywarły na nas wrażenie. Było ich sporo i były rozrzucone na dość dużym obszarze.
olimpijsko…
maratońsko…
bieżnia LA
łelkom
olimpijskie fanty
kolce do biegania…
gacie do pływania
Każdy można było zwiedzić i obejrzeć od środka oraz z zewnątrz. Myśmy generalnie pocisnęli na stadion lekkoatletyczny, który tego dnia był zamknięty dla zwiedzających, ale dzięki mojemu urokowi osobistemu pani z ochrony nas wpuściła i mogłem nagrać krótki filmik z bieżni i zrobić kilka fotek. Obeszliśmy jeszcze halę do gier, gimnastyki sportowej, boisko do hokeja na trawie i okoliczny park a parki mają tam naprawdę bardzo ładne i urokliwe. Wbiliśmy się po drodze na sesję ślubną jakiejś azjatyckiej pary i pomaszerowaliśmy dalej, przez park. Było naprawdę sympatycznie, chociaż za parkami i innym zwiedzaniem nie przepadam. Na deser pokręciliśmy się po mieście i wróciliśmy grzecznie do domu.
takie tam w parq
ślub
publiczne miejsce na grilla
Czas płynął bardzo szybko a nawet szybciej. Sobotę spędziliśmy na szopingu, w chińskim markecie, gdzie można kupić podróbki markowych ciuchów w tym jakiś butów ugg czy jakoś tak, o których nie słyszałem a kojarzą mi się z butami dla osób z wadą postawy, gdyż stopa ucieka w nich albo do środka, albo na zewnątrz co po jakimś czasie chodzenia wygląda dość słabo, ale o gustach się nie dyskutuje. Pamiętam, że mój Tata zawsze punktował mnie, że moje glany to buty ortopedyczne albo robotnicze, stoczniowe, szczególnie martensy z blachami na czubach. Z tym ostatnim trudno się nie zgodzić, ale jak już wspomniałem, są guściki są i gusta, rzek całując krowę w usta. W każdym razie drużyna poszła na zakupy a ja pokręciłem się po markecie zahaczając o sklep „Fila” dawnej marki biegowej, o której istnieniu mało który z ówczesnych biegaczy słyszał. Całość wyprawy zakończyliśmy w chińskiej a później w koreańskiej knajpie, gdzie dobry browar był.
to MY !
Na niedzielę zaplanowany mieliśmy kolejny start… tym razem trailowy…