Może lepiej, żebym nie rozszyfrowywał tytułu tego wpisu, ale tak właśnie było w którymś z kolei tygodniu… był ogień i to z wiadomo jakiej części ciała, oczywiście mam na myśli … podeszwy, chociaż „D” jak podeszwa jakoś mi nie pasuje.
Tak to był ten tydzień, kiedy biegałem czwórki i czterysetki… ale to nie ten trening był najbardziej hard. Ten miał dopiero nastąpić i nazywał się dwa razy dziesięć kilometrów w drugim zakresie… chociaż podobno nie ma czegoś takiego, jak drugi zakres i podobno ten środek treningowy jest zbędny i go się nie używa… tak świat nie biega… podobno… tak samo, jak do d*** jest przestarzała i beznadziejna polska szkoła treningowa… podobno… Teraz biega się stedi, izi, tempo… Cóż… każdy biega, jak biega a liczy się wynik na mecie, co doskonale pokazał w Łorsoł Błażej Brzeziński (2:11:27) goląc Kenijczyków, jak juniorów. Może dużo to nie mówi, ale Błażeja trenuje Pan Ryszard Marczak, niegdyś czołowy polski maratończyk, rocznik 45, czyli jak odejmiemy 1945 od 2017 to wyjdzie nam… i to tyle w temacie polskiego treningu, polskiej szkoły biegowej, drugiego zakresu… amen.
Wracając do tematu dyszek… 4 km rozgrzewka + 2 x 10 km [3’50, 3’45] przerwa 5 minut + 2 km roztruchtania… Trening kobyła. Włażący w zadek, w nogi i w głowę, gdyż sama świadomość, że po pierwszej dyszce jest do zrobienia jeszcze jedna i to szybsza, wprowadza zamieszanie…
No dobra, ale na maratonie przecież będzie jeszcze ciężej… więc trzeba było się zebrać i zrobić ten trening. Pierwsza dycha na luzaku, hamulec zaciągnięty i żeby nie przeholować… musiałem mocno zwalniać, żeby wpasowywać się w założone tempo. Generalnie tak trasę ułożyłem, żeby pierwsza dyszka była ciut trudniejsza a druga łatwiejsza, trochę więcej z góry, chociaż zauważyłem, że z góry wcale tak dobrze mi się nie biega… 3’50 tempomat i jazda… wolniej, zwolnij, spokojnie… Temperatura lekko powyżej 20 kresek, dość wilgotno… ale nie jest źle… 38’17, czyli o 3 sek za szybko, idealnie. Samopoczucie GIT, więc myśl, że została jeszcze jedna dycha jakoś mnie nie martwiła… 5 minut uspokojenia, truchtu, marszu, żel i dzida… i tu zaczęły się schody. Może pierwsze 2 km jeszcze jakoś poszły, ale później zacząłem się lekko gotować. Było mi ciepło, nie było luzu a utrzymanie prędkości 3’45 było nie lada wyzwaniem a przecież taka prędkość to żadna prędkość… no prawie… bo okazało się, że jednak trzeba było mocno spiąć tyłek i wejść w tryb WALKA. Na piątce było ciut szybciej ale to ciut oznaczało niecałe 5 sekund… Spiąłem tyłek, i wyszedłem gruuuuuuuuuubo poza strefę komfortu. Uruchomiłem tryb ZE**** SIĘ A NIE DAJ SIĘ… Doleciałem do mety i już wiedziałem, że jest grubo powyżej „kreski”. Zegarek pokazał 37’27 czyli o 7 sek za szybko, a laktometr 5,4 mmol/l… sporo… ale to czułem po kilku km, że nie jest tak, jak być powinno, cóż… życie. Umęczyłem się, ujechałem lekko nogi i oczywiście miałem całą sobotę z głowy, bo nie byłem zbytnio w stanie nic konstruktywnego zrobić. Taki trening… Dobrze, że w niedzielę mogłem odpocząć na luźnym 25 km rozbieganiu… Tydzień wyszedł więc bardzo mocny, bardzo owocny i cieszę się, że mimo ciężkich treningów, nawału roboty jednej, drugiej i trzeciej udało mi się go zrealizować. Dobrze, że po nim kolejny teoretycznie miał być lżejszy…
Teoretycznie… bo praktycznie roboty miałem o wiele więcej niż w normalnym tygodniu, ze względu na organizowanie wyścigów rowerowych MTB w sobotę i niedzielę o treningach personalnych nie wspominając… Cóż. Życie. Nie ma co marudzić, tylko trzeba robić…
…5 rano pobudka, 6:30 personalny, 7:30 już w biurze i 8 godzin za biurkiem. Potem zależy, jak leży… albo kolejne zajęcia dla którejś z firm, albo a raczej głównie swój trening, bo trenować trzeba, maraton sam się nie przebiegnie. Tak budujemy pojemność na zmęczenie… a jest gdzie się zmęczyć.
W każdym razie, dzień jak co dzień, tydzień (prawie) taki sam, jak każdy inny, ale całe szczęście ubiegły był luźniejszy i spokojniejszy. Z lepszych atrakcji biegałem szesnastkę ciągłego w godzinę i piętnaście sekund oraz w sobotę zabawę biegową, która wcale taka zabawna nie była, szczególnie że od rana siedziałem w robocie, ale profilaktycznie zabezpieczyłem się w kompresy na giczałach i michę oraz wiadro najlepszego koxu w mieście. Byłem więc przygotowany, zwarty, silny i gotowy.
Kiedy pomnażają się Twoje cierpienia – pomnaża się też siła ich niesienia. – Johann Kaspar Lavater
Na początek czwóreczka rozgrzewki, nogi luźne i swobodne, mimo że dzień wcześniej zaliczyłem kilka premii górskich podczas leśnego błotnego i deszczowego rozbiegania. Łyda luźna oznaczała luz w kroku i gaz pod butem… Na dogrzanie minuta mocno, trucht, dwie minuty gaz, trucht i zaczynamy zabawę… czyli 4 x 10 minut ognia… oczywiście w 123% biegane na samopoczucie, bez paczania na puls, prędkość… wszystko na samopoczucie. Mocno i bez kompromisów. Generalnie lubię tak biegać, bo można dużo się nauczyć o swoim organizmie, o samopoczuciu, o tym kiedy jest za mocno a kiedy jest zapas… Pierwsza dyszka .. pyk, przerwa, druga dyszka… pyk, trzecia…. pyk jakoś bez większych trudności i czwarta również……pyk. Na koniec znów dwie minutki potem jedna i czwóreczka tup tup tup… Na tym treningu Garmin pomylił się o jedyne 310 metrów… ech te dżipiesy sresy i inne glonesy… W każdym razie na zabawnej zabawie zrobiłem zabawne 24,5 km a średnie tempo łącznie z rozgrzewką, roztruchtaniem, przerwami itp. wyszło 4’08/km.
Weszło… oj weszło w nogi i czułem to na niedzielnym 25 km rozbieganiu, które podobnie, jak sobotnia zabawa było robione od razu po robocie, tylko że bez „michy” a na paczce ciastek, jogurcie, wafelku, bananie i flaszce wungli w płynie… Było GIT!
W życiu nie chodzi o to jak mocno możesz uderzyć, ale o to jak mocno możesz dostać i dalej iść do przodu. z filmu „Rocky”
Tak więc zaliczyłem kolejny atrakcyjny tydzień w drodze do Frankfurtu, gdzie chciałbym pobiec w okolicy 2:35. Jak będzie tak będzie, ale tak jak kiedyś wspominałem… Ten sezon daję sobie na powrót do jako takiego biegania. W kolejnym będę starał się powoli wracać do dawnych wyników… Czy wyjdzie ? Nie wiem…
Wielkość człowieka polega na jego postanowieniu, by być silniejszym niż warunki czasu i życia. – Albert Camus
No i najważniejsze na koniec. Dlaczego na koniec ? Podobno jest tak, że czyta się początek i koniec z większą uwagą niż środek. W weekend startowały dwa dzikie dziki z mojej stajni. Bartek na dystansie maratonu w Berlinie a Michał na piątkę towarzyszącą Maratonowi Warszawskiemu. Celem Bartka było połamanie 2:02:57 a Michał chciał rozmienić w końcu 20′. Bartek mimo naprawdę dobrego biegu pobiegł nieco wolniej, ale co najważniejsze, uwierzył w siebie i w to, że maraton można biegać mocno i szybko a to wg mnie jest cenniejsze niż sam wynik sportowy, natomiast Michał rozbił bank i zamknął zegar z czasem 19 minut i 27 sekund ! GRATULACJE !!!