Dobrze, że do Tajlandii pojechaliśmy, jak panowała tam w miarę optymalna i chłodna pogoda, gdyż np. średnia temperatura w listopadzie w Bangkoku to 32 stopnie a w kwietniu, maju czy czerwcu to już 35 kresek powyżej zera. Oczywiście nie mówię tu o temperaturze odczuwalnej, bo o niej lepiej nie wspominać. Cztery dyszki, nic dodać, nic ująć…
Cały wyjazd planowaliśmy z dużym a nawet bardzo dużym wyprzedzeniem. Początkowo miał być maraton w Szanghaju i w momencie, kiedy Olek miał kupić bilety, zobaczyłem, że termin przełożyli na niestety bardzo konfliktowy z Biegiem Niepodległości, więc trzeba było coś znaleźć innego. Wybór padł na Bangkok oraz Phuket, czyli tradycyjnie maraton połączony z urlopem. Napaleni na rajskie tajskie plaże, bogaci w forumową wiedzę oraz przesiąknięci filmami z YT zaczęliśmy planować wyjazd. Plan był prosty. Lecimy przez Dubaj liniami Emirates, tam zwiedzamy lotnisko (tylko po co), dalej do Bangkoku, gdzie zostajemy kilka dni i fru na Phuket. Tak więc zrobiliśmy. Bilety kupiliśmy, hotel zarezerwowaliśmy ba, nawet kilka osób się zaszczepiło, co prawda za późno, ale cóż… i odliczaliśmy dni do wyjazdu…
Samolot mieliśmy z Warszawy, więc tam zaplanowaliśmy zbiórkę naszej maratońskiej ekipy pod wdzięczną nazwą „all marathons in the world team”, czyli zbieraniny biegowych wariatów z Redy, Gdyni i Wałbrzycha. W czwartek rano ruszyłem z Redy do Gdyni po Groszka a następnie do Malborka po Iwonę, która wcześniej zawiozła futrzaki do Teściów, których (Teściów, nie futrzaki) z tego miejsca serdecznie pozdrawiam i dziękuję za opiekę nad małymi bandytami. Do stolicy jechało się sympatycznie, grała dobra muza, czyli oczywiście Analogsi, co nie podobało się Iwonie, ale muzę wybiera ten, co ma kierownicę, więc temat był prosty. Dojechaliśmy do stolicy, zostawiliśmy fury na parkingu, wzięliśmy klamoty i dzida na lotnisko. Tam czekał na nas Batalion Wałbrzych, czyli Anka z Qzynem i mieliśmy komplet. Osiem totalnie wykręconych osób, których pasją jest bieganie w odległych zakątkach świata, imprezy do rana i dziwne pomysły jak taniec na rozgwieździe w środku basenu, ale o tym lepiej ani mru mru…
Na lotnisku, jak na lotnisku. Nuda, „ruda”, „chmielove” i takie tam atrakcje. O dziwo wpuścili nas na pokład samolotu (B777-200) i ruszyliśmy do Dubaju. Leciało się fajnie, w przeciwieństwie do Bombardierów czy Embraierów i innych samolocików, którymi latałem, tu było dużo miejsca i było fajnie, miło i sympatycznie. Dali kocyk, słuchawki i co chwilę nas dokarmiali. Każdy przed lotem mógł wybrać sobie posiłek, z szerokiej oferty.
Ja wybrałem jedzenie z obniżoną zawartością laktozy (nie polecam) a Sylwester np. koszerne jedzonko. Śmiesznie to wyglądało, bo stewardesa przynosiła mu zamknięte pudełko z jedzeniem, Sylwuś komisyjnie otwierał i mówił, że jest OK. W każdym razie nakarmili, napoili i po jakiś 5 godzinach wysadzili w Dubaju, gdzie była już północ. Link do filmiku z przyziemienia w Dubaju.
Żeby było śmieszniej nie wiedzieliśmy gdzie iść, ale to standard, więc łaziliśmy i szukaliśmy się po całym lotnisku a dokładniej szukaliśmy punktu, gdzie dają kartki na darmowy posiłek. Tak. Darmowe jedzonko dla pasażerów, którzy lecą Emiratsem i czekają na przesiadkę więcej niż 4 godziny. Kartki dostaliśmy, oczywiście z przygodami, wybraliśmy knajpę, zjedliśmy, połaziliśmy po lotnisku i w końcu doczekaliśmy się fruwadła do BKG, tym razem B777-330ER.
W samolocie, jak w samolocie. Spać, jeść, jeść, spać, siku i tak w kółko. Przespałem prawie całą podróż z przerwami na jedzenie, którym stewardesy faszerowały nas niczym gęsi. Po jakiś 6 godzinach lotu wylądowaliśmy w Bangkoku a tam oczywiście… zgubiliśmy się, a jak. Po wyjściu z samolotu trzeba było wypełnić kwity i odstać w kolejce do kontroli paszportowej. Tam zrobili każdemu selfi, podbili paszport, zabrali po karteczce, którą wcześniej wypełniliśmy i wpuścili do kraju. Dla zainteresowanych – lądowanie w Bangkoku. Za jakiś czas znaleźliśmy się wszyscy razem i po wypłaceniu z bankomatu lokalnych batów wyszliśmy z lotniska… Przypomniała mi się momentalnie Majorka i gorące buchnięcie, które mnie tam prawie zwaliło z nóg w momencie opuszczania klimatyzowanego lotniska… Hiszpańskie gorące „buch” było przyjemnym europejskim chłodkiem… Tu dopiero było gorące, żeby nie być wulgarnym, buchnięcie.
Znaleźliśmy taxi, ustaliliśmy cenę i ruszyliśmy do hotelu. Nie wiedzieć czemu ale kierowca posadził mnie po lewej stronie bolidu a sam jechał pod prąd. Zresztą wszyscy jechali pod prąd. Dziwny kraj. Samochody, motory, skutery były wszędzie a ruch uliczny dajmy na to na Marszałkowskiej w godzinach szczytu to miła przejażdżka w porównaniu z tym, co tu się działo. Po jakimś czasie znaleźliśmy hotel, co nie było zbyt łatwym zadaniem da naszego kierowcy, wyładowaliśmy klamoty, zabukowaliśmy się i udaliśmy do pokoi, gdzie całe szczęście była klima. Klima, klima, klima. Mieliśmy klimę i było czym oddychać. Nie myślałem, że będę tak mocno cieszył się z tego ustrojstwa, za którym generalnie nie przepadam, choć akceptuję.
hotelik inside
tu mieszka prąd…
autobus czerwony…
Szybki prysznic, chwila odpoczynku i krótki spacer z wizytą w tajskim Makusiu. Było gorąco, upalnie, duszno i parno, a ja miałem za półtora dnia biegać maraton… No risk no fun, ale wiedziałem już, że będzie bolało i to bardzo. W każdym razie po spacerku, przekąsce wróciliśmy do hotelu i do wyrka. Oczywiście nie mogłem zasnąć. Kręciłem się we wszystkie możliwe strony, co chwilę budząc się i wychodząc na balkon, żeby upewnić się, czy w nocy jest przyjemny chłodek i da się jako tako biegać… Jasne. Noc od dnia różniła się tym, że było ciemno a po ulicach przechadzały się stada, przekładając na nasz język, ssaków leśnych. Specjal prajs for nu maj frend…. A po 5 rano hepi auer…
chłopaki z dzielni
widok z hotelowego okna, dziewczyny idą na łowy…
adres biura zawodów
W sobotę pobudka, śniadanko i jazda do biura zawodów, co okazało się nie lada wyzwaniem. Pani w recepcji narysowała na kartce jakieś szlaczki i kazała dać to kierowcy taxi, ale myśmy wybrali level hard i zamiast taxi do biura pojechaliśmy TukTukiem. Polecam gorąco. To taki skuter z budą, który wciśnie się wszędzie a jak kierowca jest kumaty i ma jaja, to atrakcje jak wizja czołówki z autobusem, są murowane. Tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć. Filmik z TukTukowej wyprawy . Numery odebraliśmy, podsmażyliśmy się na słońcu i po wszystkim ja wróciłem do hotelu, załoga poszła na spacer.
TukTuk
TukTuk
Postanowiłem nie być miękki i wróciłem nie TukTukiem a na skuterze który prowadziła jakaś małolata. Oj było gorąco. Jazda skuterem przez centrum Bangkoku to w 10 stopniowej skali „hard” pozycja numer 11… i wszystko w temacie. Oprócz tego oczywiście moja kierowniczka, zgubiła się i kluczyła po uliczkach, więc miałem wersję hard z wersją turystyczną. Powiem jednak, że było warto! Tak to wyglądało – filmik.
W hotelu położyłem się spać, potem wyskoczyłem na obiadek, znów do wyra, jakaś lekka kolacja i do wyrka, gdzie odliczałem godziny do startu… a temperatura na dworze za cholerę nie chciała spaść w dół. W międzyczasie wlewałem w siebie hektolitry płynów wierząc, że coś pomogą… O samym biegu, dekoracji pisać nie będę, bo relacja z tej części programu była wcześniej, więc przejdę dalej do tego, co działo się później…
to be continued