Przygotowania do startu w North Pole Marathon dobiegają końca. Ostatni poważny sprawdzian miał miejsce podczas PZU Półmaratonu w Gdyni. W gdyńskiej połówce startowałem 8 dni po Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim, w którym przez prawie 7 godzin brodziłem w śniegu i walczyłem z przewyższeniami i nieprzyjaznymi zimowymi warunkami. Było to dość męczące i czułem zmęczenie startem oraz podróżami w minionym tygodniu, w którym jako tako trenowałem. Żeby nie było, że nic nie robiłem to we wtorek pobiegłem spokojne 14,5 km rozbieganie, w środę leśne 19 km rozbieganie w tym 14 km po 4’01, oczywiście po góreczkach w lesie a jak… w czwartek wyszło dość duże zmęczenie, więc zrobiłem dzień wolny, w piątek poprawiłem siłą biegową, czyli 10x200m pod górę a w sobotę zakończyłem spokojnymi leśnymi 14 km. Tak wyglądał tydzień poZUKowy i przed startowy. Czyli dość aktywnie.
Plan na połówkę był prosty. Trzymać się tętna, podobnie, jak w Łebie i nie przekraczać 180. Co wydaje się dziwne, ale u mnie 180 bpm to mocne bieganie, ale bez szaleństwa a żeby było śmieszniej to dalej bieganie poniżej progu AT.
Pakiet do półmaratonu odebrałem w piątek, szybko i sprawnie. Na podstawie PB zostałem umieszczony w strefie A1, czyli zaraz za elytą. W niedzielę z rana przetestowałem zestaw śniadaniowy, szukam opcji biegunowej, czyli baton vitargo, flaszka vitargo i paczka żelków. Na biegunie nie sądzę żebym miał możliwość zjedzenia normalnego przedmaratońskiego śniadania, do jakiego jestem przyzwyczajony, więc od ZUK’a kombinuję co i jak jeść. W drodze na start wypiłem jeszcze bidon elektrolitów i poszedłem na rozgrzewkę. Niecałe 4km spokojnego truchtu, około 15 minut gimnastyki i można było ustawiać się w strefie startowej. W strefie, jak w strefie. Sporo znajomych chłopaków, z którymi często i gęsto się ścigałem, ale tym razem plan był inny. Spokój, spokój i jeszcze raz spokój. Trzeba było pamiętać, że tydzień wcześniej zrobiło się 53km w śniegu, w tygodniu normalnie pracowałem i trenowałem, więc świeżej nogi nie było i dobrze. Bo pewnie bym się podpalił i ruszył mocno do przodu.
Ruszyliśmy o 10:00. Spokój, luz i opanowanie. Tętno trzymało się założonej wartości, czyli 177 – 178 i starałem się nie szarpać. Momentami na końcówce podbiegu, czy jak się wychylałem wskakiwało na 180, ale po chwili znów wracało do wcześniejszych wartości. Pewnie byłoby niższe, gdybym nie gadał cały czas z Krzyśkiem Sarapukiem, czyli teraz można powiedzieć, że biegło się w tempie konwersacyjnym…
tzw. tempo konwersacyjne
Nie zerkałem na czas, na lapy, na kilometry. Nie interesowało mnie to zupełnie. Na starcie, jak kumple pytali mnie na ile biegnę mówiłem, że nie wiem. Było mi obojętne, czy biegnę na 1:20 czy 1:18 czy 1:23. Jeden pies. Ważna była intensywność wysiłku i kropka. Świętojańska minęła, Zwycięstwa również całkiem szybko z małym podbiegiem na końcu, na którym lekko szarpnąłem, żeby zobaczyć jak idzie noga. Szła aż miło. Dalej pocisnęliśmy obok obiektów GCS i po okrążeniu Gdyni Arena wróciliśmy na Zwycięstwa. Biegło się luźno. Gadaliśmy z Krzyśkiem o dawnych startach, o głupotach i wieźliśmy na plecach sporą grupkę biegaczy. Na mijankach kiedy myśmy drałowali w jedną stronę a inni zawodnicy z wolniejszych stref w drugą, co chwilę się pozdrawialiśmy. Było wesoło, bo co chwilę słyszałem „dawaj Suchy” itp. Było bardzo sympatycznie i klimatycznie i z tego miejsca bardzo dziękuję za doping. To było miłe. Trasa wiodła w dół Władysława IV, gdzie lekko wiało w twarz a Krzychu stwierdził, że mam jakąś manię przyspieszania na pełnych km. Nie wiem. Jakoś nie mogłem się przyzwyczaić, że biegnę mocny trening a nie zawody. Na Wiśniewskiego dogoniliśmy i przegoniliśmy kilku chłopaków. Kilka osób odpadło z naszego pociągu i w sumie biegliśmy w trzy albo cztery osoby. Dalej nie miałem zielonego pojęcia po ile biegniemy. Na Polskiej był luz a na Świętojańskiej starałem się namówić Krzyśka, żebyśmy się ruszyli i dogonili Piotra, który biegł w jego kategorii wiekowej.
…WOLNO! Jestem zły i robi mi się zimno 😉 a Krzychu zrobił się klopsem
Na początku Świętojańskiej z grupki urwał się jeden zawodnik, który mocnym rytmem poszedł w górę… zaimponował mi. Dyszał, jak lokomotywa i naprawdę pocisnął. Myśmy oczywiście zignorowali temat i biegliśmy swoje. Krzychu dalej nie chciał się namówić na pościg za Piotrem, więc z Piłsudskiego lekko rozkręciłem nogi, ale dalej nie wiedziałem, czy biec szybciej czy nie. W końcu nie wytrzymałem i ruszyłem z około 18 km. Ruszyłem to za duże słowo, lekko przyspieszyłem i zacząłem gonić Piotra. Dogoniłem i pobiegłem dalej. Leciałem razem z zawodnikiem z Płocka i goniliśmy kolegę, co pociągnął z dołu Świętojańskiej. Na około 100 m przed metą minąłem go i z czasem 1:17:58 zamknąłem zegar.
foto. Paula Olska
foto. Paula Olska
foto. Paula Olska
foto. Paula Olska
foto. Iwona
radość o poranku, wujek samo zło
Takiego obrotu sprawy się nie spodziewałem i bardzo mile się zaskoczyłem. Stawiałem, że średnia na km wyjdzie wolniejsza i nie przypuszczałem, że pobiegnę treningowo, tlenowo po 3’41/km na średnim tętnie 178! Dla porównania w styczniu podczas połówki w Tromso pobiegłem 1:24:44 na średnim tętnie 181. Miesiąc później w Łebie, fakt że w lesie na ciężkiej nawierzchni, 1:24:34 a puls wyniósł 182. Teraz wyszło, fakt że na szosie, ale na zmęczeniu treningiem, o ponad 6 minut szybciej na niższym pulsie z lepszym samopoczuciem i przegadaniem ¾ trasy… Chyba forma idzie…
Bartek złamał 1:20 !!!
Co do samych zawodów i organizacji. Praktycznie nie ma się do czego przyczepić, szczególnie że ja z tych czepialskich malkontentów co dostaną lekko zielonkawe a nie czerwone jabłko na mecie to nie jestem. Zabrakło mi tylko folii nrc na mecie, ale… nie ma na co narzekać. Kolejka do depozytu… ok podobno była, ale odbiegając od tematu, czy ktoś był na maratonie w NY? Ja nie, ale znam kogoś, to był… Startuje tam jakieś 50 tysi biegaczy z całego świata. Żeby dotrzeć na start trzeba wstać rano, o 3 czy o 4 i dobre 4 godziny kwitnąć w parku w dresie czy w worku na śmieci i nikt nie marudzi…
Wtrącając jeszcze trzy zdania do mojego treningu, który jest dość dziwny. Otóż nie biegam żadnego tempa, żadnego trzeciego zakresu, wstyd się przyznać ale nawet przebieżek nie biegam. Walę same rozbiegania, crossy, ciągłe w lesie po górkach po około 4’/km i podbiegi. Objętościowo też szału nie ma, miesięcznie wychodzi po 400 km, czyli luźna objętość a parametry poszły kosmicznie w górę. Jaki z tego morał… tlen, tlen, tlen i jeszcze raz tlen oraz spokój. Nie szarżowanie, nie przeginanie nie bieganie nie wiadomo jak dzikich akcentów.
…bo tylko spokój może nas uratować!
PS: GRATULACJE dla wszystkich moich podopiecznych, którzy startowali w tym biegu i generalnie, bez wyjątku zaliczyli rewelacyjne wyniki. Nie, żebym słodził, ale tak było. Część ekipy biegała mocne zawody, kilka osób mocny trening i powiem szczerze, że jest git. Zasłużyliście na miano dzików!
Ptak lata, ryba pływa, człowiek biega!
– Emil Zatopek